CO SIĘ WYDARZYŁO TAMTEJ NOCY W KURNIKU…

Autor: Miss Ferreira

Ten dom pojawił się nagle. Wyrósł z ziemi po życiodajnym letnim deszczu. Było to tego samego dnia, kiedy maszyny o żółtych odnóżach wyrwały z ziemi żywcem setki drzew. Dzieci płakały do samej nocy, przekrzykiwały ryki piły spalinowej, wołały z balkonu: „wynocha, wara od drzew”.
Wieczór przyniósł nowy krajobraz. Pole wypatroszone po horyzont. Powietrze stygło i kapało na zbolałą ziemię. Wtedy się pojawił. Najpierw nastąpił rozbłysk. Jak zapałka w ciemności.
Potem ze ściany odległego lasu wypełzły niewyraźne kontury. Powoli formowały kanciasty kształt.
Zanim ponury liszaj nocy pokrył widnokrąg, widać już było dach i dwa okna. Przed północą dom zgasł. Zapadł się w ciemności, jakby wrócił do łona matki.
Poranek zwrócił światu barwy. Rozprute pole broczyło jeszcze brunatnoczerwonym kolorem. Na zielonej ścianie lasu żółcił się dom z czerwonym dachem. A więc był tu. Począł się i urodził tej samej nocy.
To było osobliwe. Sąsiedzi nie potrafili odpowiedzieć na pytanie, czy dom był tam wcześniej. Zaczepieni, nerwowo się rozglądali i zmieniali temat. Tymczasem dom rósł. Proces był ten sam. Nocą pojawiały się kontury. Im mocniej się w nie wpatrywałeś, tym mocniej znikały, aż zapadały w sobie. Nocny szkic rankiem ożywał. Pojawiały się przybudówka, komórka dla zwierząt, a nawet stary szczerbaty płot.
Któregoś z tamtych dziwnych dni przyszła burza. Błyskawica przecięła na wskroś firmament, z którego wylały się strugi wody. W oddali słychać było pędzące na sygnale karetki i wozy strażackie. Kolejny grzmot ranił linie wysokiego napięcia. Na moment wieś rozbłysła fajerwerkami wyładowań atmosferycznych i znikła w zupełnej ciemności. Do następnego dnia w ogóle jej nie było. Rankiem unosił się w powietrzu nieznajomy zapach. Przesycony latem, dziki i lepki.
Tej nocy ziemia powiła przed domem sad owocowy. Gałęzie uginały się pod ciężarem obrzmiałych owoców. Zapach wabił owady i dzieci. Te w amoku podążały za nim i łapczywie pożerały owoce, zanim z okien wydobyły się wrzaski matek, przywołujących dzieci do domu i porządku.
Nikt nie wiedział, czy w domu ktoś mieszka. Na błotnistej dróżce doń prowadzącej widoczne były ślady opon rowerowych. Wiodły wprost do pokrytej mchem bramy.
Ktoś regularnie wydeptywał ścieżkę, bo czasem obok śladów opon pojawiały się odciski podeszew.
Również ta poszlaka nie dawała żadnych odpowiedzi, rozmiar buta był dość uniwersalny.
Mógł należeć w zasadzie do każdego. Nawet wścibskiego sąsiada.
W połowie lata dom przestał rosnąć. Ostatnim elementem, który się pojawił, był olbrzymi kurnik.
Perspektywa powodowała, że wierzchołkiem dźgał niebo. Kurnik bardziej majestatyczny niż dom.
Drugiego takiego we wsi nie było.
W tamtym czasie ludzie zaczęli się skarżyć na nocne wrzawy w kurniku. Iść spać z kurami oznaczało położyć się nad ranem, zupełnie wykończonym. Nie było to jednak zwykłe czcze gdakanie. Był to kurzy dialekt. Z upływem tygodni z ptasiej paplaniny dało się wyłuskać nawleczone na intonację zbitki dźwięków. Kurza tonacja była wysoka i piskliwa, ale po czasie nawet najwięksi sceptycy przyznawali, że kury rozmawiają. Ba! O rzeczach ważnych. Żadna tam ludzka paplanina o drugim sąsiedzie i wczorajszej pogodzie.
To w sierpniu dzieci przyniosły wiadomość, z którą wieś nie mogła sobie poradzić, jednak trwoga i zabobon nie pozwalały nikomu zweryfikować tej informacji. Przy kurniku rosła ogromna czereśnia.
Z jej wierzchołka można było zajrzeć do kurzego królestwa. W półmroku na grzędach sadowiły się kury, niezliczona ich liczba, istne mrowie. W centralnym punkcie kurnika wyściełanym sianem i słomą leżało jajko, zanurzone w popołudniowym mdłym świetle. Niektóre ptaki kroczyły wokół niego dumnie, rozpościerając skrzydła. Inne zdawały się pełnić wartę. Wlepiały swoje niepokojąco rozumne oczy w ściany, wertując bacznie prześwity w deskach. Jajko musiało być bardzo ważne.
Było wielkości dorosłego człowieka.
Ludzie orbitowali wokół domu, jednak zawsze w bezpiecznej odległości. W międzyczasie „kurzy dwór”, jak zaczęto o domu mówić, porosły napastliwe bodiaki i drapieżne pokrzywy. Dzieci wracały z sadu pokąsane, drapiąc bąble do krwi.
Wszystko, co otaczało dom, było jak kartka wyrwana z księgi rzeczywistości. Wieś dręczona była suszą od pierwszych dni wiosny. Zboża wzeszły i natychmiast obumarły, rażone słoneczną gorączką. Ich niewykształcone wątłe kończyny, leżały na polach, niedbale pogrzebane ostrzem pługu. Tymczasem rzeka za domem wzbierała wodą. Wydawało się nawet, że zaleje wyschnięte łąki.
Mieszkańcy przynosili coraz to nowe historie, niepasujące do wszystkiego, co dotąd znali. U schyłku lata w pobliskim stawie pojawiły się kijanki. Nie to jednak było najbardziej niepokojące. Niepokoił ich rozmiar. Wyglądały jak odkształcone sumy. Ich obłe ciała wypełniały staw czarną galaretowatą breją.
Po zachodzie słońca na łąkach unosiły się mgły, w których wiły się kończyniaste kształty, jak powietrzne narośle. Poruszały się wolno, a jednak nie dało się od nich uciec.
Nieliczni, którzy doświadczyli mglistego dotyku, mówili potem, że zostawiał na ich ciałach trudny do zmycia śluz.
Jesienią ze stawu wypełzły ociężałe młode żaby. Ziemia drżała, kiedy skakały, ludzie zamykali się domach w obawie, przed monstrualnymi płazami.
Drżała też tamtej nocy, kiedy skorupka jajka pękła. W kurniku powstał taki wrzask, że dzieci z płaczem chowały głowy pod poduszką. Nikt nie zmrużył oka do rana. O wschodzie słońca przyszła cisza i została na kolejne miesiące. Kury się uspokoiły.
Tylko czasami kurnik rezonował wrzawą, ale całonocne dyskusje ustały.
O tym, że jajko pękło, doniósł okoliczny łazęga, który bez pytania wdzierał się do wszystkich domów, sprzedając kradzione warzywa i owoce. Ogromna skorupa leżała pusta, widział ją na własne oczy.
Od tej pory już nikt nie wychodził z domu po zmroku. Nie było wiadomo, co i kiedy się z niego wyłoni, nie było wiadomo, co pod osłoną nocy opuściło skorupę. Stało się też coś niewyobrażalnego. Któregoś dnia omszała brama uchyliła się. Ukazał się w niej starszy pan z rowerem. Jakby nigdy nic wsiadł na rower i pojechał do sklepu. Umiał mówić tylko szeptem. Jakby dźwięki nie przeciskały się przez jego gardło. Potwierdziła to sprzedawczyni ze sklepu, w którym robił zakupy. Wieś dokładnie zapamiętała, co kupił. Piwo i dwanaście bułek. Na zakupy przyjeżdżał raz w tygodniu, szeptem prosił o to samo i wracał do kurzego dworu.
Była już zima, kiedy Staś zwany Pokraką z racji przykrótkiej i krzywej nogi, wdrapał się na pokrytą szronem czereśnię, wcisnął oko w nieszczelny dach, i spadł, czyniąc obie nogi jednakowo krzywe.
Tego dnia przestał mówić. Nikt nie wiedział, czy spowodowała to siła upadku, czy szok, wywołany tym, co zobaczył w kurniku.
Kiedy wrócił do domu, matka długo prosiła go, żeby spróbował cokolwiek powiedzieć. W końcu wydrapał na kartce długopisem zdanie „dopiero w Wigilię”.
W nocy źle sypiał. Matka nasłuchiwała, jak drży pod pierzyną, rozdrapuje skórę i syczy. Rankiem ciało pokryte było świeżymi strupami. Przemywała je delikatnie, aż dostrzegła coś osobliwego. Nogi i brzuch pokryte były gęsią skórką, nieustannie… Przybywało jej w kolejnych dniach. Pojawiła się na ramionach, plecach i klatce piersiowej. Nie znikała nawet w cieple. Ani podczas snu. Z czasem powlekła całe ciało jak kokon. Stała się twarda i nieprzyjemna w dotyku. Na kilka dni przed Wigilią ciało Stasia Pokraki pokryło się żółtym pisklęcym puchem. Matka nie wyobrażała sobie, że może w takim stanie zabrać go na pasterkę, co ludzie powiedzą?
Poprosiła, żeby został w łóżku. Gdy wróciła z kościoła, po domu szalała śnieżyca. Wpadała z impetem przez otwarte okno. Z trudem zamknęła je i dostrzegła, że łóżko jest puste. Na stole kuchennym bieliła się kartka.
Tamtego dnia, gdy oszroniona czereśnia zrzuciła Stasia Pokrakę ze swojego wierzchołka, zobaczył i usłyszał przyszłość.
Na grzędzie w naczelnym miejscu siedział starszy pan pokryty kurzymi piórami i gdakał z przejęciem. Wszystkie ptaki wsłuchiwały się w jego piskliwy głos i potakiwały z uznaniem.
– Los ludzi został przypieczętowany. Wszystko się spełnia – tak prawił, a kury z podnieceniem unosiły skrzydła.
Kartka pogryzmolona niestarannym pismem upadła na podłogę. Matka Stasia wypuściła ją nagle, czując, jak świerzbi ją całe ciało.
Tej nocy nikt we wsi nie zasnął. Wszyscy drżeli pod pierzyną, rozdrapując skórę i sycząc.

Podobne posty

4 komentarze

Karolina 23 czerwca, 2020 - 8:28 pm

PRZEŚWIETNE! Więcej prosimy!

Odpowiedź
Justyna 23 czerwca, 2020 - 8:34 pm

Raz do roku w Skiroławkach ;).

Odpowiedź
Fooka 24 czerwca, 2020 - 6:28 pm

Jeśli to przedsmak zbioru opowiadań Twojego pióra to jestem kupiona <3

Odpowiedź
Ania 24 czerwca, 2020 - 9:24 pm

Ach, ten Schulz 😉

Odpowiedź

Skomentuj Justyna Cofnij odpowiedź