Dziś przyszedł luty i zrobił to w zacnym stylu. Rozerwał szare niebo i rozlał po nim błękit. Kiedy o poranku skrobałam zamarznięte szyby samochodu, słońce wciskało mi się namolnie pod zaspane powieki, a tłumy ptaków śpiewały o wiośnie.
Poczułam, że gdzieś tam w środku kiełkuje we mnie maj.
Na swój sposób uwielbiam luty. Jest ostatnią prostą do dłuższych dni. Zapowiedzią wszystkiego, co uwielbiam najbardziej.
Zresztą nie przestaje mnie dziwić, ile w sobie mam z rośliny. Wystarczy ta odrobina zimnego lutowego słońca, żebym odzyskała dobre myśli i poczuła, że świat jest mój.
Cały piękny świat rozpostarty na obu półkulach.
Tymczasem z drugiego krańca świata przyszła dziś do mnie wiadomość. Ojczym mojego męża nagrał dla nas krótki filmik. Wczoraj wieczorem dotarł na fazendę, gdzie spędzi trochę czasu.
Dotykałam telefonu, jakbym chciała, żeby wessał mnie ekran i przeniósł na tę czerwoną ziemię.
Powiem Wam szczerze, że nie sądziłam, że moje serce przylgnie tak mocno do jakiegoś miejsca w Brazylii.
A jednak opuszczając fazendę, miałam wrażenie, jakbym zostawiała na wieki własny dom.
Czytałam niedawno opowiadania „Zły las” Pilipiuka. W jednym z nich bohaterka ma sny-wizje, które są albo zakorzenionym w niej śladem przeżyć wcześniejszych pokoleń, albo wizją przyszłości.
I we mnie ta fazenda, która przecież jest obcym dla mnie miejscem, jest takim dziwacznym deja vu. Jakimś zakotwiczonym wspomnieniem, którego nie miałam prawa sama doświadczyć.
Jakbym odnalazła fragment brakującej duszy.
Fascynujące, ale kiedy zapytaliśmy dzieci, co najbardziej podobało im się w Brazylii, chórem wykrzyknęli, że fazenda.
Nie ocean, nie baseny, nawet nie brazylijski Disney Land. Wiocha, zgubiona gdzieś wśród pól, gdzie przez dwa dni nie mieliśmy żadnego kontaktu ze światem, bo burze zerwały wszelką łączność.
Fazenda, czyli po naszemu farma to dzieciństwo mojego męża i jego dom rodzinny. Leży w stanie Parana nad samą rzeką Ivai, koło miasta Fenix, które jest jednym z najbardziej nietypowych miejsc, jakie dane było mi odwiedzić. Miasteczko posiada niecałe 5 tysięcy mieszkańców a wraz z gminą ma 234,098 km2 powierzchni!
Ludzie tam mieszkający posiadają ogromne tereny rolne i żyją tylko z upraw.
Do najbliższego większego miasta jest godzina drogi.
Miasteczko jest spowite dziwaczną senną atmosferą. Wszyscy się znają i każdy przybysz budzi zaciekawienie. Drogi są szerokie jak nasze ekspresówki, od czasu do czasu przejedzie po nich samochód, częściej koń z wozem. Nie ma korków, nie ma tłumów, w sklepach toczą się nieśpieszne rozmowy.
Nie jestem w stanie dopasować tego miejsca, do niczego, co znam. Kojarzy mi się raczej z filmowymi miasteczkami Dzikiego Zachodu. W każdym razie z czymś, co znam z filmów lub książek, ale nie z rzeczywistości.
Rozległa dwupasmówka, która wiedzie do fazendy, kończy się raptownie i niespodziewanie zamienia w kilkukilometrową aleję rozłożystych akacji, które nocą wyglądają nieco upiornie. Piaszczystą czerwoną drogą jedzie się na farmę aż sześć kilometrów.
My dotarliśmy tam o czwartej nad ranem.
Brazylijska głusza. Ciemność tak gęsta, że można w niej rysować palcem. Delikatna łuna świateł odległego miasteczka. Despotyczna cisza. A nad wszystkim rozwieszone gwiaździste niebo.
Powiem Wam, że było to niemal mistyczne doświadczenie.
Miałam wrażenie, że wszystko zostawiłam za sobą, a tu była tylko esencja. To, co liczy się najbardziej.
Jestem pewna, że fazenda jest naszym drugim domem, do którego po prostu musimy wrócić na dłużej i wygląda na to, że całkiem niedługo to marzenie spełnimy.
Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, gdy o poranku przyszedł nas przywitać pies łudząco podobny do Fery nie tylko z wyglądu, ale też z charakteru.
Tymczasem zapraszam Was do tego niezwykłego miejsca.
Aż mam świeczki w oczach, patrząc na te zdjęcia.
Fenix w Brazylii – nasz drugi dom
poprzedni post
3 komentarze
Saro, opiszesz kiedyś, jak to sie stało, że chłopak z brazylijskiej głuszy został Twoim mężem i wylądował w Krężnicy?:D
A wyobraź sobie, że właśnie siedzę i rozmyślam, o czym dziś napisać? Dzięki za super pomysł!
A czy w tym lesie były węże i pajaki?