NAPOTKANY W SZAROŚCI CZŁOWIEK

Autor: Miss Ferreira

W tych dniach świat uwikłany jest w szarość. Osadza się już rankiem na powiekach, zlepionych wciąż snem. Gdy rozrywa je gwałtowny dźwięk pobudki, szarość wnika przez śluzówkę oka do wewnątrz, rozpływa się po organizmie, przywiera do duszy. Przenika nawet pory dnia tak ściśle, że nie ma już ani poranka, ani południa, ani wczesnego i późnego popołudnia. Szarość po prostu nagle gęstnieje, stając się nocą. Nieprzeniknioną częścią 24-godzinnego cyklu, w której pulsują tylko światła odległych domostw.
Nie wiem, czy lubię tę szarość. Czasem czuję wyraźnie, jak posila się fragmentem mojej duszy, widzę, jak wysysa ze świata kolory, zostawia za sobą szkielety drzew i pokrywa grubym liszajem brzozy za oknem.
Wychodzę z domu, robię krok w szarość, czuję mrowienie w środku i doprawdy nie wiem, czy to łkanie, czy radość.
Lasy, pola, łąki, a nawet rzeka, wszystko gęsto tkane szarością, wypatroszone z barw, zastygłe.
Tamtego dnia trzymałam Ferę na krótkiej smyczy. Ocierałyśmy się o siebie, brodząc w ospałych zaroślach, a nasz szelest zdawał się nieznośnym hałasem, łoskotem obecności w tej szarej krainie cieni.
Fera strzygła uszami, wyłapując wszelkie fałszywe nuty. Z oddali nadjeżdżał pociąg.
Nagle przeciął horyzont jak jakiś stalowy potwór z przyszłości i z łomotem zniknął za ścianą lasu.
A może wessała go chroniczna szarość dnia?
Szarpnęłam smyczą.
– Chodźmy za pociągiem, zobaczmy, co się z nim stało.
Las chłonął nas miarowo. Jak zawsze zboczyłyśmy z głównej ścieżki, wypatrując najciekawszych zakamarków, skąd stajemy się niewidoczne dla świata i możemy podglądać go, jak przez dziurkę od klucza. Staje się wtedy prawdziwszy i bardziej tajemniczy, nieświadom naszego podgladactwa, odkrywa swoje sekrety.
Szarość gęstniała, będąc jedną mierzalną jednostką czasu, a my brodziłyśmy w niej, gubiąc kierunki i zapadając się coraz głębiej w nieznaność. Ziemia pod moimi stopami z zamarzniętej i kującej w podeszwy przemieniała się w rozmiękłe bagno, połykające moje kroki coraz zachłanniej.
Rozejrzałam się. Otaczały mnie gęste chaszcze i jednakowe drzewa. Budynki widoczne jeszcze niedawno na skraju las zniknęły.
Ruszyłyśmy przed siebie, przecież gdzieś las musiał się kończyć.
Nagle stanęłam jak wryta. Przed nami, na odległość kroku wiła się rzeka. Moja rzeka w tym miejscu? Wszelkie obliczenia, powzięte z wątpliwych wprawdzie danych, jak gęstość szarości, czy częstotliwość drzew i oddechów, wskazywały, że rzeka nie ma prawa znajdować się w tym miejscu.
A jednak była i Fera łapczywi piła z niej wodę…
Niespodziewanie wśród rozmiękłych liści coś dostrzegłam, wątłą jak nitka, lecz wyraźną ścieżkę, zatem ktoś tędy chodził! Podążanie cudzą ścieżką zawsze dokądś prowadzi. Ruszyłyśmy, jednak z każdym przebytym krokiem, trop tracił sens. Zarośla były coraz bardziej uciążliwe do pokonania, coraz mocniej wdzierały nam się do oczu i nawet Fera grzęzła w nich, pozbawiona swojej zwinności.
Nagle zatrzymała się i zastrzygła uszami. Powiodłam za jej wzrokiem. Przed nami w szarości był człowiek. Jeszcze nas nie widział, ale już wypatrywał wiedziony hałasem. W końcu jego oczy znalazły w zaroślach kobietę z psem. Zaciągnął się mocno papierosem i rzucił pod stopy niedopałka.
– Dzień dobry – zawołałam radośnie, jakbym spotkała znajomego na tłocznym deptaku – czy pan może wie, jak przejść przez rzekę, już długo idziemy i nie możemy znaleźć żadnego mostka.
– Bo tu nie ma mostka – odparł, uniósł w górę siekierę i odrąbał kawałek drewna, stojącego na pniu – w ogóle skąd się pani tu wzięła? – spojrzał na mnie badawczo i przeniósł wzrok na psa, który warknął.
– Z sąsiedniej wioski, mieszkam zaraz za tym lasem.
– Gdzie?
– W Borkowie.
– To niemożliwe – niemal parsknął – to jest bardzo daleko stąd, nie wiem, jak pani tu przyszła, ale przed nocą pani nie wróci.
Fera warknęła ponownie, jakby odczytała znaczenie jego słów tak samo, jak ja. „Już pani nie wróci do domu”.
– Dobrze, czyli co z tym mostkiem?
– Już mówiłem, nie ma. Czasem jakieś drzewo się złamie i można po nim przejść, ostatnio wszystko zbutwiało, woda w rzece jest wysoka, bobry budują tamy. No, chyba że chce pani iść kawał drogi. W lewo wzdłuż rzeki, kiedyś był tam metalowy mostek, nie wiem, czy jeszcze jest. Ale to godzina marszu – spojrzał wymownie na otaczający nas las, gdzie szarość wyraźnie gęstniała, osiadała na drzewach ciemną szadzią.
– Dziękuję, poradzę sobie – odparłam, szarpnęłam smyczą, czując, jak moje kroki grzęzną w ziemistej brei.
– Taaaa, ostatnio popadało, zrobiły się bagna, ciężko się stąd wydostać – nie widziałam go już, ale byłam pewna, że twarz ma rozerwaną kpiącym uśmiechem.
Ruszyłyśmy przez chaszcze wzdłuż rzeki, w lewo, jak radził, być może prosto w pułapkę…
Jeszcze długo jego wzrok szczypał moje plecy.
Rzeka meandrowała wśród lasu w nieskończoność. Szłyśmy nerwowym tempem, spowalniane przez obumarłą przyrodę i niekończące się bagno. Poczułam, jak marzną mi ręce i zaklęłam, przypominając sobie, jak zdjęłam na moment rękawiczki, podczas rozmowy z nieznajomym.
Nagle zobaczyłam mostek. Był metalowy, porosły rdzą, ale był. Zrobiłam pierwszy niepewny krok, jednak mostek zaskoczył mnie stabilnością. Byłyśmy po drugiej stronie. Poczułam ulgę, a po chwili las wydał mi się obcy. Pachniał inaczej. Igliwiem. Nade mną górowały puszyste kopuły sosen, a przecież mój las był liściasty…
Nie miałam czasu na myślenie, noc wyraźnie pochylała się nad nami. Truchtem ruszyłyśmy ścieżką, która prowadziła do głównej drogi leśnej. Stamtąd w kierunku odłamków cywilizacji, migoczących gdzieś w oddali. Wieś przybliżała się. Widziałam już wyraźnie latarnie, z których sączyło się na ulicę dobre przyjazne światło.
W końcu wybiegłyśmy na chodnik. Za nami została ściana lasu, wstrząsnął mną dreszcz, kiedy zobaczyłam za sobą jej rozwartą paszczę.
Zaraz, chodnik? Przecież w mojej wsi nie ma chodnika. Przystanek autobusowy? Tabliczka z napisem „Lublin”?
Nagle coś zawibrowało w mojej kieszeni. Cholerny telefon w końcu złapał zasięg.
Odpaliłam mapę i z niedowierzaniem wbijałam w nią wzrok. Byłam trzydzieści kilometrów od domu…
Wracając autobusem, przypomniałam sobie wiejskie plotki o lesie, który wypluwa ludzi w różnych dziwnych miejscach, zakrzywia czas i przestrzeń…
Kiedy weszłam do domu, mąż przywitał mnie zaskoczony:
– Już jesteś? Co tak krótko dziś?
– Krótko? – pomyślałam, ale nie zdążyłam nic odpowiedzieć, bo zamurowało mnie.
Na wycieraczce leżały moje rękawiczki. Wyraźnie śmierdziały papierosami. Wzięłam je do ręki i z pytającą miną weszłam do kuchni.
– A właśnie – odparł mąż, jakiś facet tu był, mówił, że zostawiłaś w lesie rękawiczki.

Nie wiem, czy lubię tę szarość. Czasem czuję wyraźnie, jak posila się fragmentem mojej duszy, widzę, jak wysysa ze świata kolory, zostawia za sobą szkielety drzew i pokrywa grubym liszajem brzozy za oknem.
Pisze też dziwaczne, mroczne historie, gdzie fakty mieszają się z wyobrażeniami, a napotkany w szarości człowiek, nie może mieć wobec nas dobrych zamiarów.

Podobne posty

7 komentarzy

Karolina 11 grudnia, 2020 - 12:12 pm

Jak to się przyjemnie czyta! Zadziwiające, że czytanie o spacerze w lesie może wywoływać tyle emocji 🙂

Odpowiedź
OLA 11 grudnia, 2020 - 5:47 pm

Saro ta historia to tak naprawde? czy troche podkoloryzowałaś?zaciekawiło mnie…..co dalej i dalej

Odpowiedź
Miss Ferreira 13 grudnia, 2020 - 4:15 pm

Odpowiedź na Twoje pytanie jest w ostatnim zdaniu 😀

Odpowiedź
Justyna 12 grudnia, 2020 - 10:36 am

Saro, to opowiadanie jest magiczne i takie niepokojące…

Odpowiedź
Miss Ferreira 13 grudnia, 2020 - 4:14 pm

Jak ta pora roku i wszechobecna szarość..

Odpowiedź
Edyta 14 grudnia, 2020 - 12:29 pm

ok, ale dalej nie wiem co się stało z pociągiem? 😉
wspaniale się czyta! ile to już lat prosimy o książkę? będzie z osiem?
Saro! na miłość!

Odpowiedź
Martyna 14 grudnia, 2020 - 4:10 pm

Księżke!!!!! Prosiiiimyyyyy ? musisz wydać książkę ?

Odpowiedź

Napisz komentarz