Wczoraj pojechałam z córką do okulisty na wizytę kontrolną. Po badaniu pani umówiła nas na kolejny termin:
– Czy 13 listopada o 17 będzie ok? – zapytała.
Kiedy tylko wypowiedziała te słowa, w mojej głowie z prędkością światła przewinęło się całe wielkie lato, którego jeszcze nie zdążyłam doświadczyć.
Kto by pomyślał, że tego dnia pani okulistka tak brutalnie przypieczętuje mój los, skazując mnie na kolejny listopad.
Wracałam do domu, łapczywie chłonąc letni krajobraz. Zboża, maki, chabry, rumianki, stalowe gniewne niebo, zwiastujące deszcz. Myślałam „to jest ten czas, na który tak czekasz dziewczyno, nie zmarnuj tego, nie stój jedną nogą w listopadzie.”
A jednak jest w lecie jakaś nieznośna nostalgia, gdzieś między zapachem jaśminu i wonią nocnej rzeki, te niespokojne takty. Kwiat, który jeszcze wczoraj wdzięczył się do nieba.
Rzepak, który nie cieszy już oczu, za to tnie jak żyletka. Brunatne kwiatostany.
I kiedy wysłuchasz się mocno w opadające płatki piwonii, usłyszysz wyraźnie „przemijamy”.
Gdzieś tam pod ziemią zawsze goreje zimny listopad.
Jak się miałam przekonać, tego dnia szepty o przemijaniu tylko się wzmogły.
Na uszy wrzuciłam słuchawki, z których popłynął kojący głos Tomka Stawiszyńskiego, mojego ulubionego współczesnego filozofa. I nagle pytanie:
– Tomek, ale jak ty się z tym czujesz, jak podchodzisz do tego, że czeka nas śmierć?
Chwila wahania, wdech:
– Uważam, że to straszne, nie mogę się z tym pogodzić.
Akurat kroiłam składniki do sałatki, kiedy usłyszałam pukanie.
– Wchodź, jestem w kuchni – wrzasnęłam.
Weszła, siadła, od razu zaczęła paplać. Kocham ją za to, jak umie połączyć miłość do błyszczyka z miłością do Białoszewskiego. Nie ma takiego oleju i wody, których ona nie umiałaby zmieszać. Moja Wika. Dziewczyna, którą znam od zawsze. Nic się nie zmieniła – tak lubię o niej myśleć. Czasem tylko jakieś zdjęcie z młodości da nam po ryjach. Niby nic się nie zmieniło, a jednak wszystko.
To ona zawsze mówi „nic się nie przejmuj i tak wszyscy umrą”. Nie bez powodu z okazji 40 urodzin grawer na jej prezencie oznajmiał „bez przesady”.
Gdzieś między plotką o kolejnym rozwodzie, mówię jej, co dziś powiedział Stawiszyński. To trwa mniej niż całe długie mrugnięcie powieką. Spotkanie spojrzeń. Wilgotne oczy.
Ale to jeszcze nie o nas, my jeszcze jesteśmy młode, nawet nie mamy zmarszczek, spieramy się, czy botoks, czy masaż.
Wieczorem leżę w plątaninie kończyn. Trudno powiedzieć która czyja. Razem cztery nogi i cztery ręce, niektóre moje, niektóre mojego syna. Dziś pod światło zobaczyłam wyraźnie lekki mech pod jego nosem.
Oglądamy National Geographic. Uwielbiamy to. W roli głównej biolog Bruce Means. Ma 80 lat, dzielnie idzie przez amazońską dżunglę. Jednak w każdej kolejnej scenie jego ciało odmawia. Ma takie piękne szczere młode oczy, niepasujące do twarzy powleczonej starością. Bierze w dłonie żabę, patrzy na nią z największą miłością i pyta „jak można jej nie kochać?”
A potem spogląda daleko w ten nieskończony tropikalny las i z trudem mówi „już niewiele lat mi zostało, żeby podziwiać ten piękny świat… Będę tęsknił”.
Lolek odwraca się i gapi na mnie, dokładnie w chwili, kiedy wycieram łzy.
Zaglądam na Instagram. Gosia, moja koleżanka wrzuca cytat „masz 40 lat, więc przy sprzyjających wiatrach zobaczysz lato jeszcze 40 razy”.
To o mnie.
Nic się nie przejmuj i tak wszyscy umrą.
Przy sprzyjających wiatrach 13 listopada pójdziemy do okulisty i będziemy się cieszyć, że mamy zdrowe oczy, żeby chłonąć nimi ten świat, który nam dany tylko na chwilę ❤️
