PRZEPROWADZKA NA WIEŚ – 6 LAT PÓŹNIEJ I NASZ BOSKI TARAS

Autor: Miss Ferreira

Trochę nie wierzę, że kiedy wystukuję do Was te słowa, mija sześć lat od naszej decyzji o przeprowadzce na wieś. Nieustannie mam poczucie, że mieszkam w nowym miejscu, że wszystko jest świeże, jakbym wciąż się z domem oswajała, a z drugiej strony jakbym mieszkała tu od zawsze.
To dziwaczne uczucie, które sprawia, że dom smakuje wakacjami bez względu na porę roku, a ja cieszę się nim jak dziecko prawie każdego dnia.
Ale nie było tak od początku.
Pierwsze tygodnie a może nawet miesiące były pełne łez i poczucia, że popełniliśmy fatalny błąd.
Oto fragment z bloga, w pół roku po przeprowadzce:

Mój mąż akurat wyjechał służbowo na kilka dni. Jesień panoszyła się podle. Musiałam nieustannie przywoływać się do porządku, miałam pod opieką dzieci, nie mogłam w nieskończoność się rozklejać. Odwoziłam je do szkoły i już w drodze powrotnej do domu zanosiłam się łzami.
Próbowałam zagłuszyć ten głos, który nieustannie mówił mi: „to był błąd, tu nie będę szczęśliwa”.
Postanowiłam, że kiedy mąż wróci, powiem mu, co czuję. Że wypruliśmy sobie flaki niepotrzebnie, że jestem tu nieszczęśliwa i musimy wrócić do miasta. Wiedziałam, że pęknie mu serce. Wiedziałam, że walczył o ten dom dla mnie, ale miałam udawać?
Któregoś dnia zadzwoniła do mnie mama. Była bardzo wesoła i szczebiotała do słuchawki: „Jak tam w nowym domku, cudownie prawda?”
Siedziałam wtedy na schodach i na to pytanie pękłam i rozlałam się po nich rzęsiście. Powiedziałam mamie wszystko. Była w szoku.
Ta rozmowa z nią bardzo mi pomogła. Gdzieś z tego oceanu łez, wyłowiła szczątki mojego rozsądku. Zasugerowała, żebym z decyzjami zaczekała do lata. Żebyśmy najpierw zobaczyli maj na wsi, zaczekali na niemiłosiernie długie dni, na grilla ze znajomymi… Wytłumaczyła mi, że to ciężar wszystkiego: ogromnej zmiany w życiu, mrocznej jesieni, krótkich dni, nieobecności męża.
Może warto zaczekać? Najwyżej sprzedacie ten dom, to nie wyrok dożywotni – mówiła i czułam, że ma rację.
I faktycznie NIGDY nie zapomnę maja, który eksplodował pod moją nieobecność. Wróciliśmy właśnie z Bieszczad. To było inne miejsce. Wieś utonęła w oceanie rzepaku. Wszystko kwitło i było tak nienaturalnie zielono. Dzieci wywlekły z garażu rowery i zaczęły szaleć na ulicy.
Nie wiem, czy to niebo sięgało rzepaku, czy rzepak nieba. Zrobiło mi błogo. Po raz pierwszy, od kiedy tu zamieszkałam.
Na asfalcie resztki wczorajszego deszczu, na moich policzkach resztki wczorajszych łez.

Gdzie mieszkamy?
Przed napisaniem tego tekstu, zapytałam Was na Instagramie, czy macie pytania o dom. Poza tym o kredyt najczęściej pojawiało się pytanie, o to, jak radzimy sobie z dojazdami do miasta, czy dużo czasu spędzamy w samochodzie, jak wygląda cała ta logistyka transportowa.
Więc chciałabym rozjaśnić tę kwestię. Mieszkamy owszem na wsi. I to takiej rolniczej, słanej łanami zboża, gdzie stoją silosy. Taką wieś możecie pamiętać z dzieciństwa u dziadków.
Jednocześnie… mieszkamy 20 km od centrum Lublina. Wiele osób to dziwi, ale tak jest. Lublin nie jest wielkim miastem i w porównaniu do stolicy można powiedzieć, że prawie nie ma tu korków.
Kocham to miasto za to, że jest tak kompaktowe, przytulne i przyjazne. Kiedy wróciłam z Londynu, Lublin wydawał mi się tak maleńki, że przez rok WSZĘDZIE chodziłam piechotą, bo w Londynie wychodziłam z założenia, że jeśli dojdę gdzieś w godzinę, to nie opłaca mi się korzystać z komunikacji miejskiej.
A druga sprawa jest taka, że dzieci chodzą tu do szkoły, my pracujemy z domu. Dzieci mają zajęcia dodatkowe, ale dowozimy je do miasta tylko dwa razy w tygodniu. Marynia na lekcje gitary chodzi do sąsiadki. Poza tym nasze dzieci są już duże – mają kolejno 14, 12 i 10 lat i bez problemu korzystają z komunikacji miejskiej, które dojeżdża do naszej wsi. Mam świadomość, jakie jest to błogosławieństwo.
Czy zdecydowalibyśmy się na mieszkanie pod miastem, wiedząc, że codziennie musimy kilka godzin poświęcić na dojazdy? Nie sądzę. Moja opinia jest taka, że życie trzeba zorganizować tak, żeby jak najmniej czasu spędzić na dojazdach, które uważam za potworną stratę czasu, mimo że kocham jeździć samochodem i zawsze słucham wtedy audiobooków.
Na pozostałe Wasze pytania odpowiadam na Instagramie w zapisanym stories pt. „Wieś”.

Co się zmieniło przez 6 lat?
Właściwie WSZYSTKO.
Widmo raty kredytowej przeraziło mnie tak bardzo, że zebrałam się w sobie i wróciłam do pisania bloga (być może część z Was tego nie pamięta, ale miałam roczną przerwę). Po kilku miesiącach wróciły współprace, pierwsze pieniądze mnie uskrzydliły i dodały odwagi. Mój początkowy target – zarobić na spłatę kredytu, zrealizowałam z nawiązką. To sprawiło, że zaczęłam głębiej oddychać i lepiej spać.
Kiedy opadł ze mnie stres, zobaczyłam, w jak pięknym miejscu przyszło mi żyć. Małymi krokami, jak człowiek, który w upalne lato zanurza się w jeziorze, oddawałam serce wsi.
Już po dwóch tygodniach od przeprowadzki, dojazdy do miasta wykończyły nas do tego stopnia, że przenieśliśmy dzieci do pobliskiej wiejskiej szkoły, co okazało się fantastyczną decyzją.
Oboje też mamy to szczęście z mężem, że możemy pracować z domu. Okazało się, że nasze życie może się toczyć w promieniu dwóch kilometrów. Bez korków, pośpiechu, hałasu, całego tego miejskiego zgiełku, który osobiście nawet lubię, ale w małej dawce.
Dzieci błyskawicznie nawiązały nowe kontakty, przyjaźnie. Pierwsze wiejskie wakacje wydały mi się idyllą. Dzieci wracały pod koniec dnia umorusane słońcem, śmierdzące oborą, z resztkami malin we włosach. Czułam, jak bardzo są szczęśliwe tak zjednoczone z przyrodą.
Zresztą i ja zaczęłam doceniać zachody słońca, las, hektary pól siewnych i łąk i przecinającą ten krajobraz rzekę. Im mocniej zanurzałam się w przyrodę, tym mniej tęskniłam za miastem, aż całkowicie przestałam.
Dziś z miastem mam szczególną relację. Uwielbiam je, kocham wręcz, ale w małej dawce. Na kilka godzin, ewentualnie intensywny warszawski weekend z Przyjaciółką.
Cieszę się, że mogę je zostawić za sobą z tym całym harmidrem i wrócić do mojej oazy spokoju.

Wiejski spokój
Powiem Wam, że chyba każdego dnia przeżywamy z mężem chwilę zachwytu i wdzięczności za to nasze miejsce. Wczoraj wieczorem siedzieliśmy w zupełnej ciszy na tarasie, słuchając ptaków, świerszczy, spieszących w oddali pociągów. Przed nami rozciągało się bezwstydne różowe niebo i kładło na kwitnących lipach. Co chwilę z niedowierzaniem kręciliśmy głowami, czując się nieco winni. Jakbyśmy za życia ukradli kawałek raju.
I przez większość czasu tak się właśnie tu czuję. Nie mogę wprost nacieszyć się tarasem, nowymi roślinami, drzewami, ogrodem. Wstaję bardzo wcześnie rano i wykradam się do ogrodu z kawą, gdybym mogła, piszczałabym ze szczęścia. Idę z kubkiem, oglądam każdy nowy listek, mówię do kwiatów, potem biorę książkę i wtulona w tę przyrodę, czytam.
Możecie się śmiać, ale to mi daje niesamowitą duchową siłę i spokój. Podobnie jak spacery z Ferą (która zresztą wprosiła się do naszego życia od razu po przeprowadzce).
Spełniłam swoje marzenie o gościnnym domu, pełnym ludzi.
Ale pod pewnymi warunkami: okazało się, że nas na to stać, nasze życie toczy się głównie na wsi, nie musimy regularnie jeździć do miasta, nasze dzieci korzystają z komunikacji miejskiej.

Kredyt
Pytacie o kredyt. Jak radzimy sobie z tymi potwornymi stopami i czy teraz podjęłabym taką samą decyzję?
Gdybyśmy musieli sobie wyszarpywać flaki na każdą ratę kredytu, zapewne nie odnalazłabym ani spokoju w mieszkaniu na wsi, ani radości.
Możemy sobie opowiadać tu rzewne historyjki o zachodach słońca, ale kiedy nasze myśli są zdeterminowane tym, skąd weźmiemy pieniądze, trudno doceniać drobiazgi.
Dlatego bardzo trudno mi odpowiedzieć na Wasze pytanie. Nas też dotknęły większe raty, ale jesteśmy w stanie je dźwignąć i nie rujnują naszego budżetu.
Czy teraz kupiłabym dom i brała kredyt? Zapewne tak, bo… będzie jeszcze gorzej (wybaczcie czarnowidztwo, ale mądre głowy tak właśnie mówią).
Natomiast nie brałabym kredytu, wiedząc, że mnie na niego nie stać i myśląc, że „jakoś to będzie”.

Za co jeszcze kocham wieś?
Za małomiasteczkową atmosferę, choć kojarzy się to pejoratywnie. Lubię, kiedy wołamy do siebie „dzień dobry”, kiedy w sklepie mogę wziąć coś na zeszyt, a nawet kiedy ludziom się wydaje, że coś o nas wiedzą. Co ciekawe raczej spotykają mnie z tego powodu miłe sytuacje. Kiedyś zaczepiła mnie na ulicy starsza pani. Chwilę rozmawiałyśmy i nagle konspiracyjnym tonem oznajmiła: „Bo ja wiem, kim pani jest! Basia mi mówiła. Pani mieszka w tym domu na rogu, ma męża z Brazylii i Basia mówi, że pani jest przemiłą osobą i teraz widzę, że ona ma rację”.
Wieś kocham za sąsiadów, na których zawszę mogę liczyć i mam do nich ogromne szczęście.
Za jajka od swojskich kur, za to, że wszyscy się znają, za mała kameralną szkołę.

Za co wsi nie lubię?
Rok temu o tej porze mogłabym napisać, że nie ma takiej rzeczy. Niestety potem zdarzył się wrzesień… Miesiąc, który przyniósł naszej wsi ogromną tragedię i złamał życie wielu osób (co się dokładnie wydarzyło, PRZECZYTACIE TU, ostrzegam, że dla Czytelników o mocnych nerwach).
Nawet, teraz kiedy piszę te słowa niemal rok po tych potwornych wydarzeniach, czuję, że wszystko we mnie łka.
Na ulicy zginął chłopczyk, potrącony przez pędzący samochód.
Spontanicznie zorganizowałam protest przeciwko piratom drogowym i zaczęłam walkę o bezpieczną drogę. Byłam pewna, że to, co robię, jest jednoznacznie pozytywne. Okazało się jednak, że wielu mieszkańcom nie podoba się moja aktywność. Dostawałam nawet groźby. Dziś wiem od kogo. Kiedy przyszedł czas zbierania podpisów pod petycją, pukałam od drzwi do drzwi, również do tych domów, gdzie za moimi plecami mówiło się o mnie jak najgorzej.
Patrzyłam tym ludziom w twarz z uśmiechem, prosząc o podpis w ważnej sprawie. Wszyscy podpisywali, czasem bordowi ze wstydu, nie patrząc mi w oczy, ale podpisywali.
Ta tragedia i zachowanie części mieszkańców wyrwało mi na moment serce z korzeniami. Powiedziałam wtedy mężowi, że chcę sprzedać dom i uciec stąd jak najdalej.
Z czasem do mnie dotarło, że nie ucieknę od pewnej mentalności, charakterystycznej dla małych miejsc.
Noszę głowę wysoko, wiedząc, że dla niektórych jestem jebniętą rebelką. No trudno.

Taras i ogród
Kiedy byłam dzieckiem, goście przychodzący do nas w odwiedziny już od progu komplementowali kwiaty mojej Mamy. Dom wspominam jako istną dżunglę. Mama z dumą mówiła, że nie mamy może drogich mebli, ale mamy najpiękniejsze kwiaty.
Wiosną w Mamę wstępował jakiś szalony zew natury. Wstawała o brzasku i wyraźnie widzę ją z kawą i konewką jak czuli się z roślinami.
Zupełnie nie rozumiałam jej fascynacji. Ani domową, ani ogrodową florą. Uważałam, że to kwintesencja N-U-D-Y.
Minęło kilka dekad. Dzień zaczynam bardzo wcześnie od filiżanki kawy, w drugiej dłoni dzierżę konewkę i czulę się z roślinami. Goście, którzy do nas przychodzą już od progu pieją z zachwytu nad moimi kwiatami…
Zarzekałam się, że ja ogrodu NIGDY. Że posieję trawę i moja ręka nie skala się wyrywaniem chwasta.
Tymczasem nie ma dla mnie większej radości w roku niż błogi czas tarasowy, kiedy taras mogę w nieskończoność urządzać, doglądać roślin i cieszyć się nim tak, że chcę krzyczeć z radości.

Wdzięczność 
Pisałam o tym wielokrotnie. Jest coś takiego jak ciężar spełnionego marzenia. Wiele osób marzy o domu, a potem nie potrafi się nim cieszyć.
Mnie też to dopadło, ale stał za tym brak pieniędzy, troska o jutro, o to, czy poradzimy sobie ze spłatą kredytu. Kiedy okazało się, że dajemy radę, że dobrze się tu mieszka, oszalałam na punkcie mojego domu. Są piękniejsze, bardziej okazałe, widuję tak urządzone, że opada mi szczęka, ale żaden nie jest jak nasz własny.
Czasem mówię, że kiedyś przeprowadzę się w góry. Ludzie wtedy odpowiadają: e tam, jak się w góry przeprowadzisz, to już nie będziesz ich doceniać.
A ja wiem, że to guzik prawda. Codziennie widok naszej wiejskiej okolicy wprawia mnie w zachwyt. Codziennie idę na spacer w te same miejsca i muszę kilka razy przystanąć i się uszczypnąć.
Bardzo doceniam, że mam dom w czasach, kiedy ludzie niedaleko mnie, muszą ze swoich domów uciekać. Nie opuszcza mnie świadomość, że jestem szczęściarą i nie opuszcza mnie wdzięczność za wszystko, co w życiu mam.

Wiem, że temat przeprowadzki, bardzo Was interesuje, więc zostawiam linki do wszystkich wpisów na ten temat. Czytając je, zobaczycie, jak zmieniało się moje spojrzenie na wieś przez lata: 

  1.  Przeprowadzka na wieś, plusy i minusy
  2.  Rok po przeprowadzce 
  3.  Tragifarsa zwana przeprowadzką
  4.  Przeprowadzka na wieś, trzy lata później 

A tu jeszcze kilka zdjęć tarasu i działki jeszcze nie tak dawno...

Podobne posty

5 komentarzy

Paulina 30 czerwca, 2022 - 8:35 am

Mieszkam dwie wioski dalej i tez nie wyobrażam sobie życia w mieście. Zwłaszcza ze okolice zachwycają.
Pozdrawiam

Odpowiedź
Paulina 30 czerwca, 2022 - 8:40 am

Mieszkam dwie wioski dalej i nie wyobrażam sobie powrotu do miasta , zwłaszcza ze okolice są zachwycające.

Odpowiedź
Gośka 30 czerwca, 2022 - 9:13 am

Piękne miejsce stworzyliście na tej wsi:) Mogę się podpisać pod tym postem ;)miałam takie same odczucia gdy 4 lata temu wprowadziliśmy się do naszego wymarzonego domku pod miastem.Nie było kolorowo.Nie wszystko zrobione,bez podjazdu w deszczowe dni w błocie,kredyt i perspektywa ,że jeszcze tyle do zrobienia.Ale… dajemy radę,przez cztery lata co nieco zrobione,podjazd również 😉 to miejsce pokochałam .Ogromnie doceniam to co mam i dziękuję za wszystko tu i teraz.

Odpowiedź
Kasia 1 lipca, 2022 - 10:34 am

Powiem Ci Saro, że równie dobrze ja mogłabym podpisać się pod tym tekstem:D mieszkam kilka kilometrów od Ciebie i wszystko się zgadza oprócz jednego – dojeżdżamy z mężem do pracy do Lublina codziennie, ale zajmuje nam to pół godziny w jedną stronę, teraz latem nawet szybciej. A powrót na ukochaną wieś codziennie wynagradza wszystko<3 dlatego też uważam, że warto!

Odpowiedź
Krystyna Bałakier 1 lipca, 2022 - 1:48 pm

Pięknie napisane. Rzyczę Ci Saro cudownych chwil w Twoim domu. Mam podobnie, choć nie na wsi. Pozdrawiam Was serdecznie 😘❤️

Odpowiedź

Napisz komentarz