Jako dziecko często jeździłam na wakacje do rodziny, mieszkającej na wsi.
Wakacje oznaczały nie tylko beztroską zabawę i bieganie po wsi z dziećmi wszystkich sąsiadów, mieliśmy też swoje obowiązki.
Doskonale pamiętam, że wyprowadzaliśmy krowy na łąkę. Pod wieczór trzeba było zagonić je do obory. Czasem szliśmy po prostu gościńcem, można było w spokoju wybierać najlepsze źdźbła trawy do mielenia ich w ustach. Innym razem jednak trzeba było przejść kilkaset metrów szosą.
To było wyzwanie! Możliwe do wykonania przez jedną osobę, ale doświadczoną. Krowa mogła się spłoszyć, spowodować wypadek, kogoś stratować. Zazwyczaj szliśmy większą ekipą – było nas przynajmniej troje, po jednej osobie na krowę. Prowadziliśmy zwierzęta przez wieś, łańcuchy szurały o asfalt, a my ryczeliśmy ze śmiechu przy każdym krowim placku, nie mogąc się nadziwić jak to możliwe, żeby robić kupę, jednocześnie idąc i żując trawę.
Z fascynacją obserwowaliśmy to krowie zjawisko fizjologiczne. Najpierw ogon zaczynał lewitować i już ktoś krzyczał „uwaga!! Będzie ostrzał!” I znowu zanosiliśmy się od śmiechu, zrywając prosto z drzewa przydrożne papierówki.
Był też czas żniw, sianokosów, wykopki ziemniaków, zbieranie truskawek i innych owoców.
Niezależnie od przybywających obowiązków, nie można było pominąć karmienia zwierząt, czy wyprowadzania ich na łąkę. Na wsi, w okresie wiosenno-jesiennym, pracy nigdy nie ubywało, wręcz przeciwnie – jakby obowiązków przybywało wraz z ich wykonywaniem.
Mój tata nieraz wspomina, że kiedy był małym chłopcem, uwijał się z pracą jak mógł, żeby się pobawić. Kiedy kończył, dziadek pytał „i co? Skończone?” Po czym przydzielał mu kolejne zadanie. Tata szybko zrozumiał, że pośpiech nie mam sensu, że wykonana praca nie oznacza wcale zasłużonego odpoczynku.
Wtedy nie potrafiłam jeszcze tego wszystkiego nazwać, ale dziś już wiem, że w tej ciężkiej fizycznej pracy rolnika, nie ma czasu na jakąś prokrastynację, na jakiś niechcemisizm, na wenę.
Idziesz i robisz. Odłożenie czegokolwiek na kolejny dzień może być zwyczajnie katastrofą.
Przyroda wymaga od ciebie dyscypliny totalnej. Przyroda dyktuje wszystkie dedlajny.
Jednocześnie zawsze z podziwem obserwowałam, jak nic nie może się zmarnować. Od obierków po skorupki jajek. Każdy odpadek był czyimś rarytasem.
Jeżeli czegoś było za dużo, oddawało się sąsiadom, mroziło się, przerabiało na coś innego.
Do dziś widok taty jedzącego ostatnią pajdę czerstwego chleba – bo chleba się nie wyrzuca – po prostu mnie wzrusza.
Uwielbiałam te czasy, kiedy po obiad chodziło się do ogródka – tam było wszystko. Pomidory na sałatkę, ziemniaki, koperek. Jeszcze tylko jajko od swojskiej kury i domowa kwaśna śmietana. Najpiękniejsze smaki dzieciństwa.
Taśmowa produkcja obiadu, sprzeczka kto obiera ziemniaki, kto płucze sałatę, a kto szypułkuje fasolkę.
I ten wyczuwalny w powietrzu szacunek człowieka do przyrody i przyrody do człowieka.
Dziadek, który był człowiekiem srogim i nieskorym do czułości, a rozmawiał z tymi krowami, każda miała imię. Przecież to były krowy karmicielki.
Oczywiście potwornie wspominam dni, kiedy na wsi było jakieś świniobicie, albo babcia po prostu szła po kurę na rosół. Zamykałam się w pokoju, płacząc, przeklinając świat, dorosłych i boga który na to pozwala.
Ale między człowiekiem i zwierzęciem był wzajemny szacunek. Te zwierzęta przed śmiercią miały dobre życie. Miały szybką śmierć i nie marnował się po nich kęs jedzenia.
Niedawno przeprowadziliśmy się na wieś. Codziennie chodzę z Ferą na spacery polami.
Codziennie te same kadry, codzienne inne.
Najpierw zaorane pole, potem ziemia zaczyna się zielenić, ktoś modli się o deszcz, ktoś przeklina przymrozek. Wszystko ma znaczenie.
Zieleń się żółci – to rzepak wdzięczy się do rolnika. Jakieś kłosy chyboczą się niepewnie na młodych nóżkach. Wyglądają jakby byle wiatr mógł je porwać z korzeniem.
Nagle wszystko powleka się intensywną zielenią. Wszystko żyje. Gorączkowo łapię te kadry w sieć instagramowych zdjęć, żeby utrwalić tę niezwykłą pozę przyrody. Ale na zdjęciach nie ma połowy. Nie widać tej ciężkiej pracy, tego wstawania o nieludzkiej porze, tej nocnej zgryzoty o dobrą pogodę.
Sąsiadka woła mnie do siebie – chodź! Jest koper, trzeba go poszatkować i zamrozić na zimę w słoiczkach, przyjdź szybko, żeby się nie zmarnował.
Pędzę, bo marnowanie, to na wsi najwyższa forma świętokradztwa.
Dostaję ogromny bukiet kopru, ale sąsiadka jeszcze oprowadza mnie po polu – powiem ci szczerze, jestem taka dumna z tych malin, zobacz jakie są piękne – mówi.
Za nią pędzi jej pięcioletni synek – ciocia, ty wiesz które to są ziemniaki?! – widać ma mnie za totalną mieszczankę – wiem Michaś, no jasne że wiem. – To uważaj ciocia, żeby nie rozdeptać!
Ziemniak na wagę złota. A przynajmniej na wagę jedzenia.
I jest w tym wszystkim coś jeszcze – owoce pracy. To jak przyroda potrafi być wdzięczna człowiekowi za troskę. Namacalne owoce pracy.
– Nic nie smakuje jak ziemniak z własnego ogródka – chwali się sąsiadka – zwłaszcza, że my staramy się nie pryskać, człowiek potem wie co je, dobrze jeść swoje.
Wieczorem kiedy rozwieszam pranie, kątem oka widzę męża sąsiadki. Późno wrócił z pracy, pewnie jest zmęczony, ale tu nie ma wymówek. Przyroda nie honoruje zmęczenia.
W oborze są zwierzaki. Na polu są rośliny, każdy chce jeść, każdy chce troski.
Kiedy zasuwam rolety, nadal go widzę. Oświetlają go resztki gasnącego światła. Jeszcze dogląda roślin.
Czasem obserwuję ten świat zza biurka – ot tak. Bywa, że bezrefleksyjnie. Nie dumam nad botwiną w lodówce, nad szczypiorkiem – mam je w zasięgu supermarketu.
Nie kontempluję ziemniaka z koperkiem.
Mogę pozwolić sobie na prokrasynację, na czekanie na wenę i niechcemisizm. Bo mogę. I nie ma w tym nic złego. Tak sobie wybrałam, każdy dokonuje własnych wyborów.
Ale ten rzepak za oknem, dręczony suszą, rosnący na glebie czyjegoś potu, po prostu mnie wzrusza i zmusza do refleksji.
25 komentarzy
<3
przypomniałaś mi moją dziecięcą pracę na plantacji truskawek, którą mieli przez kilka lat moi rodzice. Zawsze zazdrościłam sąsiadom, że oni mogą latem beztrosko się bawić a ja z siostrą tylko pielić, zrywać i szypułkować!!:) . Znam ten trud i dlatego NIGDY nie marudzę na cenę truskawek bo wiem ile pracy ktoś musiał w włożyć w to żeby jakiś ,,mieszczuch,, mógł je przynieść do domu i smacznie schrupać!:). P.S. moje dzieci zachwycają się właśnie kaszą jaglaną z truskawkami – pychota
Mieszkam na wsi, całe dzieciństwo spędziłam na wsi.Ten, kto nie mieszkał, nie PRACOWAŁ, nie będzie wiedział o co chodzi. Ja wiem doskonale. Ten wpis jest chyba najprawdziwszym i najpiękniejszym do tej pory. Dziękuję Ci, że dzielisz się w czytelnikami takimi przemyśleniami i przekazujesz cząstkę „prawdziwego życia” często nieświadomym tego ludziom.
Cudowny tekst, cudowne zdjęcie. I cudowne dzieciństwo 🙂 Pozdrawiam ze wsi 😉
Pani Saro, w moim osobistym rankungu to najbardziej wzruszający z Pani wpisów. Chwyciło za serce dziewczynę ze wsi na wygnaniu stolicy.
Popłakałam się z wzruszenia. Tak wyglądało moje dzieciństwo, nastoletnie lata i młodzieńcze urywki między studiami. To kim jestem i jak pracuję to w dużej mierze efekt doświadczenia „przy pomaganiu” w polu i przy zwierzętach. Nic się nie wyrzuca, wszystko można wykorzystać, a życie to jeden wielki cykl pór roku i życiodajnej natury. Marzy mi się, że jak wrócę na wieś to nie będę intruzem w ziemniakach czy porzeczkach, a w moim ogródku będę mieć własne. A tymczasem – we wrześniu wpadam w weekend do Babci na wykopki – na tą pracę, ten śmiech całej gromady rodzinnej, ziemniaki z ogniska i ten worek, który miesiąc później przywiezie mi wujek pod drzwi mieszkania, żebym miała co w zimę jeść, bo to dla całej rodziny o to pole dbamy.
Piękne,dziękuję 🙂
Powoli zakochuję się w Twoim stylu ;*
Saro, poplakalam sie ze wzruszenia. Moje dziecinstwo tez tak wygladalo: Codziennie rano latem bieglam do ogrodu przyniesc sobie sniadanie: na pajde chleba z maslem kladlam liscie salaty, pomidora, rzodkiewki, cebule, szczypiore, natke pietruszki i koperek. Wszystko naraz, zero wedlin. Alez to pachnialo i smakowalo. Z reka na sercu moge powiedziec ze tak wygladaly moje sniadania i kolacje dzien w dzien, uwielbialam takie jedzenie!
Albo: obiad z ogrodu. Przynosilam babci w korzyku warzywa na zupe: ziemniaki, seler, por, marchewka, pietrucha, cebula, zielenina, fasolka szparagowa i pomidor. DO tego woda.i powstawala z tego najpyszniejsza zupa wielowarzywna bez zadnych kostek, veget, knorrow czy innych chemii.
Zrywanie czarnych porzeczek i wisni w pierwszej polowie sierpnia, ktore pozniej tata sprzedawal… Robienie sokow, salatek i innych przetworow na zime, a wczesniej ogromne mycie sloikow. Ogorki kiszone!
A teraz, tu gdzie mieszkam mam tylko „sklepowe” warzywa (bo nawet targu brak) – pakowane w folie, czyste i idealne ale nijakie. Tak bardzo tesknie za smakiem wsi.
Uwielbiam Ciebie!
Stało się, wróciły dawne wspomnienia, łezka w oku się kręci ot co. Pamiętam wszystkie letnie wakacje w malowniczej wsi Górsko, glinianą chatę, tuczniki w zagrodzie, krowy i przydomowy ogród do którego chodziło się z wiklinowym koszem po zupę. W zakamarkach mojego umysłu wciąż kryje się znajomy zapach i smak ziemniaków z parownika przeznaczonych dla trzody chlewnej, które ze smakiem wydałyśmy z siostrą. Malutkie kocięta na strychu mruczące tak słodko, makowe i kapuściane pola sięgające prawie horyzontu, spracowane ręce mieszkańców wsi lat 70-tych składające się w geście modlitwy przed wieczornym posiłkiem i jakże beztroskie chwile mojego dzieciństwa zakorzenione są gdzieś głęboko w moim umyśle sercu i duszy i jestem tak ogromnie wdzięczna, że dane mi było to wszystko przeżyć. Saro po prostu dziękuję:)
Wzruszyłam się.
Saro, pięknie to ujęłaś! Nic dodać nic ująć! Jest pięknie. Prosimy więcej takich mądrych refleksji.. 😉
Och jak pięknie! A ja właśnie pisałam u siebie, że zawsze tęskniłam za takimi wspomnieniami, zawsze trochę zazdrościłam innym wakacji na wsi i miałam o wsi mocno sielankowe i nierealistyczne wyobrażenia:)
Saro, kocham Cię! Wzruszyło mnie, że ktoś jednak widzi i docenia trud jaki my, rolnicy codziennie ponosimy w swej pracy. Nigdy pewnie nie spotkamy się w realnym świecie, ale tak ciepło mi na sercu kiedy wiem, że gdzieś tam daleko jest bratnia dusza. Dziękuję!
Ja widzę i bardzo mnie to wzrusza, dziękuję <3
Kiedy za dzieciaka mieszkałam na wsi wkurzałam się, że nie mogę tak jak te… miastowe, przyjeżdżające do dziadków dzieci, biegać nad rzekę i bawić się kiedy chcę. Mój tatuś podobnie jak Twój dziadek ciągle wymyślał nam jakieś zadania i jak wracał z pracy, pytał, co dziś zrobiliśmy :).
Teraz, gdy od 16 lat mieszkam na Śląsku tęsknię za tą moją wiochą i z niecierpliwością wyczekuję kolejnych tam odwiedzin… i nawet w polu mi się chce robić (od czasu do czasu ;P).
Pozdrawiam :)!!!
Sara, napisz tą książkę wreszcie! Tak cudnie piszesz.. 🙂
Cudowny wpis, wspomnienia wróciły..
Nie rozumiem dlaczego pracy dziecka w polu nadaje się tak szlachetną wartość… Nigdy, przenigdy nie zgodziłabym się na odebranie dzieciństwa mojemu dziecku, tyło dlatego, że roboty od h…, a rąk brakuje. Jeżeli dorosły człowiek decyduje się na pracę na roli mającą być jego źródłem utrzymania to jest to jego odpowiedzialny wybór, za który niech sam ponosi konsekwencje, ale niech nie narzuca despotycznie tego wyboru osobie, która nie może się jeszcze bronić ani sama o sobie decydować. To jest okropne i mam nadzieję, że te praktyki już się skończyły, lub, że przynajmniej stopniowo odchodzą do lamusa. Przypomniała mi się taka historia. Mój znajomy dziś 38 -latek jako dziecko w każde wakacje musiał zarywać w polu. Nie chętnie mówi dziś o dzieciństwie, bo znakomita jego część bezczelnie mu wyrwano. Jeżeli ktoś twierdzi, że tęskni za tamtymi czasami to nigdy nie uwierzę, że ma na myśli zrywanie malin w 40 stopniowym upale. A jeżeli ktoś inny twierdzi, że praca za dzieciaka nauczyła go pokory, szacunku i czego jeszcze tam, to stwierdzam, iż zrobiono mu/jej wodę z mózgu. Wartości uczy się dzieci w bezpieczny i zdrowy dla jego rozwoju sposób. Nie przez niewolnictwo.
Nie bardzo wiem do czego odnosi się Twój komentarz, bo chyba nie do mojego tekstu. Wyraźnie napisałam, że każdy dokonuje własnych wyborów, a mój wpis jest o szacunku do czyjejś ciężkiej pracy.
Nikt tu nie pisze o odbieraniu dzieciom dzieciństwa – opisałam nasze wakacje, gdzie poza zabawą mieliśmy też obowiązki, co uważam za dobre – moje dzieci też mają swoje obowiązki.
Niewolnictwo to zupełnie inny temat.
Popłynełaś.
Tak bardzo prawdziwe!Cudowny smak dzieciństwa 🙂
Wspaniały, przepiękny ten wpis. Aż mi zapachniało polem ???
Nie miałam babci ani dziadka na wsi, ale jeździłam na działkę. Czasem z babcią, czasem z rodzicami. MIeliśmy tam warzywa, owoce. Każde z nas „swoją grządkę” o którą trzeba było dbać. Czasem sie marudziło, ale wiadomo było ze trzeba dbać, ze inaczej zarośnie, nie będzie co jeść (na działkę przywoziło się tylko to, czego nie było w ziemi). Po mleko szło się wieczorem, po dojeniu do wsi obok, ścieżką puszczoną przez pole żyta. Czuło się to wszystko wszystkimi zmysłami. Teraz, kiedy mieszkam na wsi mam swój ogródek. Mąż po całodniowej pracy przy komputerze idzie na żniwa do sąsiada – dobrze robi na głowę jak się człowiek zmęczy – tak mówi 😉 A dziś, kiedy usłyszałam narzekania sąsiadki (wychowanej na prawie-wsi) na wylewany gnojownik na pola, chyba dałam jej do myślenia.”Nie moze kiedy indziej? kiedy nie jest tak gorąco?” – „czyli kiedy kochana, od 2 tygodni upał, przez conajmniej tydzień ma być upał, nawozić trzeba”, chyba po mieszczuchu nie spodziewała się takiej odpowiedzi, ale widziałam że coś dotarło. Chcielibysmy czasem żyć wyobrażeniem o wsi. Pięknej, cichej, idyllicznej. Wieś to praca. Praca wtedy, kiedy dyktuje natura. Praca bez końca. Mam wielką pokorę dla natury i szanuję pracę, którą wykonują ci, dzięki którym mam co jeść.
Podobnie jak Ty jako dziecko często jeździłam do wujków na wieś na wakacje. Doskonale rozumiem więc co masz na myśli. Pięknie zawarłaś to w słowach, zresztą jak zawsze. Pozdrawiam Cię serdecznie Saro i całą Waszą Rodzinkę.