Przed momentem skończyłam czytać książkę, przez którą zarwałam kawał nocy, trochę poranka i kilka obowiązków.
Zagadkowe zaginięcia ludzi i góry – właściwie tyle mi wystarczy, żeby oddać się lekturze bezmyślnie, zaniedbując ten nieznośnie wytłumaczalny świat odarty z tajemnic.
Gdyby Was to interesowało, czytałam „Szczelinę” Jozefa Kariki. Dziwaczną powieść, która niby opowiada prawdziwą historię słowackiego trójkąta bermudzkiego. Niby? Autor twierdzi, że wszystko opowiedział mu człowiek, który w książce jest narratorem. Karika sugeruje, że sam nie jest pewien, czy daje wiarę swojemu rozmówcy. Był w jego rekach jedynie narzędziem, spisał historię, która wydarzyła się w Trybeczu, a czytelnik ma zdecydować, co z tego jest prawdą.
Ponieważ jedną nogą nadal jestem w tajemniczych słowackich górach, pomyślałam, że opowiem Wam dwie historie z naszego życia, które też wymykają nieco rozumowi, choć oczywiście to mały kaliber w porównaniu z górskim szlakiem, który od lat połyka ludzi.
Pierwsza z tych dziwnych sytuacji miała miejsce lata temu, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w starym drewnianym domu w mieście. Zdecydowanie posiadał demoniczny urok domiszcza.
Można było zupełnie wyłączyć wyobraźnię, bo dom i tak nieustannie coś szeptał. Skrzypiała podłoga, drżały okna i dach. Poddasze było żywą scenerią do wszelkich horrorów. Kiedy się tam wprowadziliśmy, ze zdumnieniem odkryliśmy, że na poddaszu musiał swego czasu ktoś mieszkać. Było to o tyle dziwne, że poprzednia właścicielka stanowczo twierdziła, że nikt nigdy nie miał tam wstępu. A jednak nie mieliśmy wątpliwości, że albo nas oszukiwała, albo… nie miała o tym pojęcia.
Może nigdy nie widziała łóżka niedbale zasłanego starą pościelą, popielniczki z niedopałkami i obrzydliwej ściany, którą ktoś oblepił stronami z magazynów porno.
Kiedy teraz piszę te słowa, sama nie dowierzam i dziwię się, że nie postanowiliśmy tego za wszelką cenę wyjaśnić. Może wtedy byliśmy zbyt młodzi i lekkomyślni? Nie wiem.
Nie pamiętam, gdzie wtedy wyjechaliśmy, ale weekend spędziliśmy poza miastem. Nie jestem też pewna pory roku, ale wydaje mi się, że było jeszcze całkiem ciepło, choć szybciej zapadał już zmrok. Zaparkowaliśmy samochód pod domem. Dzieci chyba spały zmęczone podróżą.
Mój mąż podszedł do drzwi, żeby je otworzyć. Przekręcił klucz w zamku, nacisnął klamkę i nic. Drzwi ani drgnęły. Widziałam, jak wyciąga klucz, próbuje od nowa, coraz bardziej szarpie klamkę i syczy pod nosem. Coś było nie tak. Podeszłam i wzięłam od niego klucze. Faktycznie, słychać było, jak zamek się przekręca, ale drzwi pozostawały zamknięte. Od wewnątrz był jeszcze jeden zamek. Taka stara mosiężna zasuwa. Problem polegał jednak na tym, że nie dało jej się od zewnątrz ani zamknąć, ani otworzyć. Kiedy byłam w domu sama, często z niej korzystałam i tylko będąc w środku, można było jej użyć.
Spojrzeliśmy na siebie z mężem porozumiewawczo i jednocześnie zbici z tropu. Żadne z nas na głos nie powiedziało tego, co wydało się oczywiste. Nawet myśl o tym była czystą trwogą.
Ktoś zamknął te drzwi od środka. Czy to znaczy, że ktoś tam jest?
– Muszę wejść do domu przez okno – oznajmił dziarsko mój mąż.
Przełknęłam ślinę. To było jedyne wyjście. Przecież nie wezwiemy posiłków, czy policji. Zrobimy z siebie głupków. Z drugiej strony… Jeśli ktoś jest w domu.
Mój mąż jakby zagłuszył wszystkie niedorzeczne myśli. Patrzyłam, jak wspina się na dobudówkę, wchodzi na dach, zagląda przez okno do naszego domu, następnie popycha okienko w poddaszu do środka. Mruga do mnie, że wszystko ok, a ja patrzę, jak dom połyka najpierw jego tułów, a potem nogi. Serce nieznośnie mi tłukło. Po chwili usłyszałam na schodach hałas. Zasuwa zachrobotała, drzwi się otworzyły. Stał w nich mój mąż w welonie z pajęczyn poddasza.
Nie mówiliśmy nic. Ostrożnie obeszliśmy cały dom, zaglądając z trwogą do wszystkich szaf i zakamarków.
Dopiero późnym wieczorem, gdy dzieci już spały, pozwoliliśmy swojemu strachowi wypełznąć spod łóżka:
– Jak to jest możliwe…- zaczęłam, ale mąż raptownie mi przerwał.
– Nie wiem. Na noc zaryglowałem porządnie wszystkie okna na poddaszu, a jutro jeszcze zamontuję dodatkowe zabezpieczenia.
Dom szeptał coś po swojemu. Próbowałam z szeptu wyłowić słowa, bo przecież tylko on widział, kto zaryglował drzwi od wewnątrz.
Druga sytuacja miała miejsce kilka lat temu w Krakowie i nosi paranormalne znamiona. Otóż wybraliśmy się tam na weekend z Góreckimi. Wynajęliśmy dwa piękne apartamenty blisko centrum w jakiejś skandalicznie niskiej cenie. W czasie wyjazdu naszym domem opiekowała się moja teściowa, która wtedy z nami mieszkała.
Dzieci szalały, biegając od apartamentu do apartamentu. Moją wątpliwość wzbudził jedynie mały szczegół. Drzwi były zatrzaskowe jak w hotelach. Dostaliśmy do nich karty. Przez głowę przebiegała mi myśl, że jeśli zatrzaśniemy karty w apartamencie, mamy kłopoty. Nie mam pojęcia, co wyrwało mnie z tej zadumy, ale szybko zapomniałam o swojej refleksji. Wieczór spędzaliśmy z mężem w apartamencie Góreckich, oglądając film, a wszystkie dzieci bawiły u nas.
Gdy zrobiło się późno, Lila z Frankiem wrócili i oznajmili, że u nas już wszyscy zasnęli i oni też idą już spać.
Zrobiło się cicho i sennie. Jednym okiem oglądałam film, aż w pewnym momencie poczułam, jak mąż mnie szturchnął:
– Chodź, idziemy, przecież już śpisz.
Z trudem zwlekłam się z sofy i udałam do sąsiedniego apartamentu. Drzwi były zamknięte. Mąż nacisnął dzwonek i wtedy gdzieś z ciemni umysłu wypłynęła ta moja myśl, że niedobrze, żeby te drzwi się zatrzasnęły… Żadne z nas nie miało karty. Dzwoniliśmy i dzwoniliśmy. Coraz mocniej pukaliśmy do drzwi, świadomi, że w apartamentach wokół śpią ludzie i możemy ich obudzić.
Odpowiadała nam tylko nienośna cisza. Dzieci spały twardo, a nasze dzwonienie do drzwi zapewne było tylko elementem ich dziwacznej sennej rzeczywistości.
Poddaliśmy się po naprawdę długim czasie i zrezygnowani wróciliśmy na sofę do Góreckich, gdzie zapadliśmy w jakiś nerwowy dziwny sen. Wybudziliśmy się, gdy świat spowity był szarym światłem poranka. Zwlekłam się z sofy i raz jeszcze zadzwoniłam dzwonkiem do naszego apartamentu. Po chwili usłyszałam głos córki:
– Kto tam?
– To my! Rodzice – syknęłam.
Zamek w drzwiach się przekręcił i zobaczyłam jej zaspaną twarz. Nie zadawała pytań, jak zombie wróciła do łóżka.
Już następnego dnia nasza przygoda stała się anegdotą.
Wróciliśmy z Krakowa do domu. Czekała na nas teściowa z ciastem.
– Ale mamy historię! – zaczął mój mąż.
– Moment! Najpierw ja – wykrzyknęła teściowa – muszę wam powiedzieć, jaki miałam straszny sen – przewróciłam oczami, bo nie znoszę wprost, kiedy ktoś opowiada swoje sny, ale kiedy usłyszałam, co jej się śniło, prawie zwaliło mnie z nóg.
– Śniło mi się – mówiła – że w nocy niespodziewanie wróciliście z Krakowa. Leżałam w łóżku i wyraźnie widziałam światła samochodu, wjeżdżającego na podwórko, słyszałam wasze głosy, ale nie mogłam się ruszyć. Zaczęliście pukać do drzwi. Coraz mocniej i mocniej. Ale ja nie mogłam nic zrobić. Byłam jak sparaliżowana. W końcu tłukliście w drzwi z całej siły i krzyczeliście moje imię „Izabel! Izabel, otwórz nam, czemu nam nie otwierasz!”. Wtedy się obudziłam. Zlana potem i przerażona. Wiem, że to brzmi jak nic takiego, ale naprawdę ten sen był okropny.
Nikogo nie porwało UFO, ale mam nadzieję, że chociaż skóra wam zgęsiała na ciele.
Zdjęcia trochę w klimacie, nieco mroczne i niedopowiedziane.
Takie lubię najbardziej.
Zrobił je jak zawsze mój osobisty fotograf Mąż, który postanowił trochę rozwinąć swoje fotograficzne skrzydła i robić zdjęcia nie tylko mi. Bardzo polecam. Jeśli lubicie naturalny klimat, plener, pozorne niedoskonałości, tajemniczość, prawdziwe emocje zamiast retuszu, to baaardzo polecam – KLIKAJCIE TU TO PROFIL MOJEGO MĘŻA NA FB.
6 komentarzy
Przestałam Cię czytać od kiedy zbluzgałaś swoich czytelników którzy apelowali o powstrzymanie emocji w sprawie wpuszczania ludzi z Białorusi „bo tacy biedni”. Wpadam teraz tak z ciekawości zapytać jak sobie teraz fantazjujesz – jak wyglądałaby rzeczywistość w Polsce gdyby rząd uległ naciskom takich histeryków i totalnej opozycji i wpuścił przez białoruską granicę Czeczenów i Syryjczyków, i czy nadal masz coś do zarzucenia „polskiej mentalności” którą przeżywałaś jako zakłamaną, niewrażliwą (i jeszcze tam pobrzmiewały jakieś przytyki do katolicyzmu) – patrząc teraz na to jak pomagamy prawdziwym uchodźcom wojennym z Ukrainy? 🙂
Uważaj! Teraz zburzę Ci krew, nie wiem, czy to przeżyjesz – otóż u moich Rodziców (którzy są katolikami!!) mieszkają uchodźcy SYRYJCZYCY.
To, że udało nam się przyjąć i zapewnić byt już ponad milionowi uchodźców z Ukrainy, potwierdza to, o czym wtedy pisałam – wpuszczenie tej garstki ludzi z białoruskiej granicy, nie byłoby żadnym problemem dla naszego kraju.
To, że tłumnie pomagamy Ukraińcom jest z jednej strony piękne, z drugiej pokazuje, że boimy się ludzi o ciemniejszej karnacji i bardziej ze wschodu oraz uważamy ich wojnę za mniej ważną niż wojna obok nas.
Konsumpcjonizm,remonty,zakupy samochodow,domow w czasach,gdzie opodal spadaja bomby to ryzyko.A propo Latina América wiem,ze Wenezuela nie potepila napasci Rosji na Ukrainie,jakie jest stanowisko Brazylii?bo,badz co badz nie sa to Europejczycy i dla nich historia Europy to abstrakcja w szczegolnosci Europy Wschodnia,czy cos Pani wiadomo na ten temat?…
Zaklamana, niewrażliwa, a przedewszytskim rasistowska, Pani Kasiu. Bo jak inaczej uzasadnić czemu pomagamy ofiarom wojny z jednego kraju, a z drugiego już nie?
Wow, co za wpis i zdjęcia! Trafiłam tutaj po poście o płukance do włosów, a tu taki klimatyczny post. Teraz dojrzałam, że post powstał w dniu śmierci mojej babci, co jeszcze bardziej dodaje temu mrocznego klimatu. Tylko czemu tak mało komentarzy?
Jest i gęsia skórka i przerażenie na myśl o tym że weszliście do mieszkania które ktoś zamknął od środka! Ja bym chyba umarła ze strachu. Może to tak straszne, że aż ireacjonalne i umysł to wypiera…?