JAK SKUTECZNIE NIE KUPOWAĆ!

Autor: Miss Ferreira

Dziś o soli życia każdej szafiarki – o zakupach!
Kilka dni temu uświadomiłam sobie, że od dobrego miesiąca nie kupiłam NIC. Co więcej, od dłuższego czasu zakupy nie są mi potrzebne do szczęścia.
Nie wykonałam nad sobą żadnej tytanicznej pracy. Niechcący uodporniłam się na posiadanie i odnoszę wrażenie, że paradoksalnie ten proces był efektem ubocznym marketingowej fali tsunami, która konsekwentnie próbuje mnie porwać od lat.
Internet jest najbardziej nachalnym akwizytorem, jakiego przyszło mi w życiu spotkać.
Jest bardzo sprytny, bo nawet jeśli zablokuję wszelkie reklamy i tak znajdzie do mnie drogę. Słowem – wyrzucam go za drzwi, a on już macha do mnie z okna.
Z czasem tak bardzo do niego przywykłam, że nie wiem, jakiego królika musiałby wyciągnąć ze swojego kapelusza, żebym w ogóle zwróciła na niego uwagę.

Były jednak czasy, kiedy dawałam się kokietować. Co więcej chciałam, żeby mnie kokietowano. Cóż, byłam po prostu niedojrzała.
Można rzec – zkupowe dziecko.

ZAKUPOWE DZIECKO
Zakupowe dziecko dostaje spazmów na widok wystawy. Na wystawie pasie się plastikowy chiński kurczak. I zakupowe dziecko nagle nie rozumie, jak w ogóle mogła przebiec jego dotychczasowa egzystencja bez tego kurczaka. Nie w głowie mu pytania – czy ten kurczak mi do czegoś pasuje? Czy przypadkiem nie mam w domu łudząco podobnego? Musi tego kurczaka mieć. TU I TERAZ.
Wróciwszy do domu, dorzuca go do sterty pozostałych chińskich pieścidełek, które za czasów świetności zapewniły dziecku odpowiednią – minutową dawkę endorfin.
Zakupowe dziecko jest zupełnie nieodporne na wystawy internetowe. Gdy wirtual częstuje go pięknym zdjęciem bezużytecznego produktu, życie bez niego staje się bezbarwne, pomimo pachnącego nowością plastikowego kurczaka, wieńczącego zakupową stertę.
„Kup teraz, kup teraz! Do koszyka, do koszyka!”
Jak to nie wyślą dziś?! Jutro? Mam czekać DWA DNI?! Czy ja mieszkam w tundrze syberyjskiej?! Czy mi to wiozą konno?
Dwa dni dłużą się niemiłosiernie w oczekiwaniu na bezużyteczny niezbędny do życia produkt…
Wtem! Ding dong. Kto tam? Kurier! „Kurier” to ukochane słowo każdego zakupowego dziecka. Zaraz obok „kup teraz” i „do koszyka”.
I ten dźwięk paczki łapczywie rozpruwanej przez nożyczki. Najpiękniejsza muzyka dla uszu zakupowego dziecka. A w paczcie… lśniący nowością bezużyteczny produkt, który właśnie zdetronizował plastikowego kurczaka.
Największy koszmar zakupowego dziecka – zaginiona paczka.
Podobno to się naprawdę komuś przytrafiło. Paczka tej osoby przepadła bez śladu. Nie było winnych. Podobno ludzie mają w sobie siłę, żeby pozbierać się po takiej stracie…

O TYM JAK DOROSŁAM
W pewnym momencie zrozumiałam, że ani w moim życiu, ani w moim domu nie ma miejsca na kurzą farmę. Postanowiłam raz na zawsze wyrugować z życia plastikowe kurczaki i sukcesywnie zastępować je szlachetniejszym ptactwem.
Kiedyś nie sądziłam, że to będzie w ogóle możliwe – lubiłam pławić się w tych chińskich pazłotkach.
Któregoś dnia, wychodząc na zakupy postanowiłam wziąć ze sobą rozum – to był strzał w dziesiątkę! Od tamtej pory na czas zakupów wyłączam serce i uruchamiam rozum z funkcją „wymagam”.
Przyznaję, czasem tracę kontrolę na tą funkcją. Chcąc upewnić się, że dokonałam najlepszego wyboru z możliwych, skrupulatnie przeczesuję internet. I gdybym mogła sprawdzić czy w sklepie stacjonarnym na Wyspach Zielonego Przylądka, bardziej warto, zapewne bym to zrobiła.
Proces „utwierdzania się w wyborze” jest długi. W międzyczasie, obiekt moich westchnień traci na atrakcyjności. I zazwyczaj kończy się to tak – „serio, muszę to mieć? Eee, żyłam bez.” Albo – „oo, wykupili, no trudno. Żyłam bez.”

ZUŻYWAM DO KOŃCA
„Dociaram” wszystkie ulubione ubrania, dodatki i kosmetyki. Odczuwam niemal fizyczną przyjemność wyrzucając „puste” albo „zużyte” do kosza. Czuję wtedy, że teraz na legalu mogę nowe i to jest dobra endorfina.

WIEM CZEGO MI BRAKUJE
Ktoś zapyta – ale jak? Nie zdarza ci się wejść do sklepu i po prostu czegoś kupić? No jasne, że mi się zdarza!
Ale wiem czego potrzebuję. Np obecnie w mojej szafie brak czarnych dziurawych rurek i generalnie topów (całe życie mam za mało topów!).
Nie mówię sobie „nie i koniec”, ale skupiam się na rzeczach, które są mi potrzebne.

ZASADA DWÓCH TYGODNI
A co jeśli zachoruję na konkretne buty? Przede wszystkim nie kupuję ich natychmiast.
To chyba mój największy sukces w dziedzinie mądrych zakupów. Kiedyś musiałam to mieć JUŻ TERAZ TU. Tu właśnie zalecam użycie rozumu – tak wiem, to bardzo trudne, ale możliwe.
Wracam zatem spokojnie do domu i przede wszystkim sprawdzam czy internet nie posiada ich taniej. A potem czekam. Zazwyczaj daję sobie dwa tygodnie (wiem dla osób niewprawnych w czekaniu to dwa wieki). Jeśli po tym czasie nadal jestem „chora” na te buty to po prostu je kupuje. Moje doświadczenie pokazuje jednak, że po dwóch tygodniach 90% rzeczy przestaje mi się w ogóle podobać.
Bywa, że zażenowana myślę „jeżu, dziewczyno, byłaś gotowa oddać worek monet za to brzydactwo?”

CO DAJE CI KUPOWANIE?
Przełomem w moim zakupowym życiu był moment, kiedy uświadomiłam sobie co tak naprawdę daje mi kupowanie.
Przeanalizowałam ten proces na zimno.
Jestem w sklepie. Coś mi się bardzo podoba. Tak bardzo chcę to mieć. Żyje się raz. Zasługuję. Idę do kasy. Płacę. Mam (endorfiny). Wracam do domu. Ale mam fajną nową rzecz, jeny. Popatrzę sobie na nią. No ładna, fajna.
Kiedy rozłożyłam ten proces na czynniki pierwsze, poczułam lekkie zażenowanie.
Kupuję dla chwilowej przyjemności. Bardzo często nie pamiętam już na następny dzień, że w ogóle coś kupiłam.
Czy dla tych kilkunastu minut frajdy warto? Ja uznałam, że nie.

CZEGO OCZY NIE WIDZĄ, TEGO SERCU NIE ŻAL
Cóż, zapewne to wyznanie będzie strzałem w stopę, ale trudno, powiem Wam.
Ile razy kupiliście coś tylko dlatego, że zobaczyliście w sklepie, na wystawie, w reklamie, na blogu, w magazynie?
Ja zauważyłam, że z niemal za każdym razem, kiedy zrobię sobie magazynowo-sklepową wycieczkę, wracam z czymś „co tak bardzo chciałabym mieć”.
Postanowiłam zredukować ilość oglądanych blogów, gazet, sklepów.
Bo zwyczajnie – szansa, że zachoruję na coś czego nie widziałam jest żadna. I mi to pasuje.

POCZEKAJ NA WYPRZEDAŻE
Już od kilku sezonów, bardzo konsekwentnie i bardzo cierpliwie (!) czekam na wyprzedaże. W kilku ulubionych sklepach przeglądam nowe kolekcje i spokojnie czekam aż przecenią to o połowę.
Tak było w wypadku niemal wszystkich ubrań z dzisiejszych zdjęć. Marynarka Promod wpadła mi w oko jeszcze na plakatach, zanim w ogóle pojawiła się w sklepach. Ostatecznie zapłaciłam za nią 100zł zamiast 300.
Podobnie było z dżinsami – kosztowały 69zł, nie pamiętam jaka była pierwotna cena, ale zdecydowanie wyższa.
Futrzak zaś początkowo kosztował 139, ja upolowałam go za 49zł.
Czekanie mnie nie zabiło – wręcz przeciwnie, zweryfikowało moje wybory, bo jeśli coś podoba mi się kilka miesięcy to szansa, że ostatecznie tego nie założę jest prawie żadna.

NIE DAJ SIĘ ZWARIOWAĆ
Nie dajcie sobie wmówić, że każdy nowy sezon wymaga nowej garderoby. To bzdura. Nie dajcie sobie wmówić, że nie jesteście modni, bo nie macie pary seledynowych balerin jak cała reszta świata.

I na koniec mała historyjka sprzed kilku dni.
Podchodzi do mnie Zbynio i pyta:
– Mamo, czy to co mam na sobie jest modne?
Ułamek sekundy zastanawiam się jak wybrnąć z tego pytania, żeby nie zepsuć siedmiolatki, w końcu mówię:
-A czujesz się w tym dobrze?
-Tak.
-To w takim razie jest modne.


marynarka – Promod | dżinsy – f&f | botki – Primamoda | futrzak – New Look | torebka – Paulina Schaedel

Podobne posty

1 comment

Agata 27 września, 2016 - 1:45 pm

Puenta w punkt! Mam nadzieję, że jak już będę miała dzieci to będę równie rozsądnie odpowiadać na trudne pytania 🙂

Odpowiedź

Napisz komentarz