Wiele wskazuje na to, że złapałam dziś ostatnie promienie ciepłego słońca i były to też ostatnie gołe nogi w tym sezonie. Zdążyły się już powlec niepokojącą bielą, a pod koniec naszej szybkiej sesji w zaroślach także gęsią skórką, przez moment mogłam się poczuć jak oskubany kurczak.
Zupełnie przypadkowo gwiazdą dzisiejszej stylizacji jest sweter, który dokładnie rok temu, wywołał ogromne kontrowersje i byłam o włos od spektakularnej katastrofy wizerunkowej za sprawą… metki.
Chyba żaden inny wpis na moim blogu nie doczekał tylu komentarzy i nie wywołał takiej burzy. Co po prostu dowodzi, że są rzeczy ważne i ważniejsze, ale żadne nie są aż tak ważne, jak metka na rękawie swetra.
Z czasów podstawówki pamiętam doskonale, jak istotne były metki. Jak się dokładnie sprawdzało, czy są oryginalne i czy przypadkiem zamiast „adidas” nie jest tam napisane „odidos”, albo „obibok” zamiast „reebok”.
Pomyłki bywały dramatyczne i często tragicznie niewybaczalne. Widywałam ludzi, którzy płonęli na stosach pogardy do końca edukacji szkolnej za takie wyczyny.
Tyle lat minęło i sama bym się w końcu o tę metkę potknęła i roztrzaskała gębę.
A faktycznie była całkiem spora. Na tyle duża, że jakbym ją wycięła, to zostałaby w swetrze strasznie duża dziura. Taka wielka dziura, która może nawet wchłonęłaby cały sweter!
I wtedy nie byłoby ani metki, ani rękawa, ani całej o to awantury.
I tego wpisu też by nie było.
Rok po aferze metkowej marzy mi się jeszcze bardziej, żebyśmy mieli tylko takie problemy.
Żeby największe awantury, z jakimi mierzy się ludzkość, to były metki na rękawach swetrów i gołe nogi w przymrozku.
sukienka – Zara (sprzed wielu lat) | sweter – fobya