Powiem Wam, że co jakiś czas łapię się na byciu MATKĄ. „Swoją starą” z dowcipów. Taką matką podszytą zatęchłym rozumem, matką, jaką sobie obiecywałam, że nigdy, ale to przenigdy nie będę, kiedy byłam jeszcze dzieckiem.
I przypomina mi się taki obraz z dzieciństwa. Mój pokój. Panopticum wszystkiego. Rajstopy współistniejące z książkami, ubrania czyste z brudnymi, kubek przyklejony do biurka, jakaś skarpeta nonszalancko leżakująca na podłodze, słowem – harmonia, oczywiście o ile w chlewie może panować harmonia.
Nagle otwierają się drzwi. To moja mama. Najpierw obrywa falą uderzeniową tego sromotnego obrazu, na ułamek sekundy traci zdolność mówienia, a po chwili słowa lecą w moją stronę jak pociski. Ale ja ich nie słyszę. Mam jakieś dziesięć lat i magiczny guzik, wyłączający w moim organizmie funkcję słyszenia. Pilnuję, tylko żeby złapać moment, kiedy usta mamy skończą się poruszać. W międzyczasie wyobrażam sobie różne rzeczy. Na przykład co zjem. Zjem tosta z serem, posmarowanego majonezem i keczupem. Albo co założę jutro do szkoły – białe spodnie i luźny sweter. Ostrzał trwa. Mama wypruwa z siebie kolejne słowa. Ja snuję kolejne plany.
Nagle dostrzegam, że grymas na jej twarzy się zmienia. Ze złowieszczego staje się błagalno-pojednawczy. Daję mamie jeszcze jedną minutę i będę mogła włączyć funkcję słyszenia.
Bingo. Dokładnie po minucie, mama zagląda mi głęboko w oczy, kończąc słowami „dobrze? Zrobisz to dla mnie? Naprawdę jestem chora, kiedy zaglądam do tego pokoju, szanuj moją pracę”.
Dobrze mamo – odpowiadam, odgrywając popisowo skruchę.
Mama wychodzi. Gdyby tylko wiedziała, że w ogóle jej nie słyszałam, to dopiero by się wściekła – myślę, obiecując sobie, że jeśli kiedykolwiek sama będę miała dzieci, to jak słowo daję, będę robiła z nimi burdel, jadła tylko słodycze, nigdy nie dam im kary, będziemy latać po drzewach, obdzierać kolana, bawić się w chowanego, pozwolimy żyć rajtuzom w harmonii z książkami i skarpetom wylegiwać się na podłodze.
Tymczasem dwadzieścia pięć lat później przechodzę obok pokoju niespełna nastolatki mieszkającej pod moim dachem. Drzwi są zaledwie uchylone, ale nawet przez tę wątłą szparę, wypełza finezyjny pierdolnik.
Czasami po prostu zatrzaskuję drzwi, jakbym w ten sposób mogła zmiażdżyć mu łeb, ale bywa, że uchylam drzwi mocniej. Niepotrzebnie. Nagle czuję, jak mnożą się we mnie słowa, jak dojrzewają, stając się dorodnymi bluzgami, ale nawet nie mogę ich użyć, niestety muszę strzelać ślepakami, wszak chodzi o moje dziecko.
Przez dziesięć minut wypruwam z siebie prośby, groźby i błagania.
Kończę pojednawczym westchnięciem. „Dobrze, zrobisz to dla mnie? Naprawdę jestem chora, kiedy zaglądam do tego pokoju, szanuj moją pracę”.
Odpowiada krótko: „Tak. A mogę w niedziele zaprosić Amelkę na noc?”
Zamykam drzwi.
Za mną panopticum wszystkiego. Przede mną dorosłość.
4 komentarze
Matko Saro! Jak ja Ci dziękuję za ten post… Ostatnio zaczynałam pomału wierzyc, że finezyjny pierdolnik w pokoju moich córek to niezbity dowód na moją totalną nieudolność jako matki, żony, itd. Ale skoro Twoja mama – moja idolka tez zmagała się z tym problemem, to może nie wszystko stracone! 😉 <3
Lapie sie czasami – coraz czesciej niestety 😉 – na tym, co moj prawie 10-latek moglby o mnie myslec jak tak mu gadam i gaaadam i ze prawdopodobnie mysli dokladnie to samo, co myslalam o mojej gadajacej mamie w jego wieku i…strach sie bac ;)) wczoraj nawet w trakcie kolejnego wywodu naszla mnie ta mysl i az przerwalam w polowie zdania w ogole nie konczac mojej mysli na co on: „Ok, to moge czytac dalej..?”. Nie wiem jak to bedzie, ale mam przeczucie, ze moze byc „wesolo”…
Borze, też mówię „szanuj moją pracę” kiedy składam po raz setny rozrzucone po pokoju mojej siedmiolatki ubrania.
To jest chyba wpisane w bycie matką jak nic. 😉 Chociaż na temat pierdolnika w jej pokoju bardziej moja mama truje mi, niż ja jej. 😉
I moja córeczka jeszcze nie osiągnęła takiego levelu niesłuchania. Na razie robi miny jak zrzędzę. 😉
idealnie napisane:)