Kiedy ktoś mówi mi, że instagram, to jedna wielka ściema, bo życie tak nie wygląda, najpierw przewracam oczami, a potem tłumaczę, dlaczego się z tym stwierdzeniem nie zgadzam.
Wystarczy zajrzeć do rodzinnych albumów, żeby zobaczyć uśmiechniętych ludzi w miłych życiowych sytuacjach. Oto ciotka w przepięknej sukience śmieje się do obiektywu, trzymając w objęciach wesołe niemowlę. Na kolejnym rodzina jak z obrazka. Piękne małżeństwo, piękne dzieci, w domu porządek. Dalej całująca się para, to wujek z narzeczoną. Na tym dzieci pieką pierniczki.
A przecież wiadomo, że ta ciotka nocy nie przesypiała, bo wesołe niemowlę ze zdjęcia było nocnym demonem. W rodzinie z obrazka ojciec lubił sobie popić. Narzeczona puściła wujka kantem przed ślubem, a połowa z dzieci piekących pierniczki poszła za karę kąta, bo najpierw sypały się mąką, a potem ktoś kogoś uderzył.
Czy zatem te zdjęcia kłamią? Nie. To ludzkie, że chcemy uwieczniać te dobre momenty w życiu.
Nawet nasza pamięć tak pracuje, że we wspomnieniach zimą był śnieg, a latem piękne słońce.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zrobić sobie selfie, kiedy jestem zapłakana i smutna.
Robię je, kiedy czuję się ładna i wesoła. Wtedy wrzucam je na instagram.
Ktoś widzi te zdjęcia i myśli: jak ona to robi, że jest zawsze taka szczęśliwa?.
A to zdjęcie to tylko mikroskopijny odprysk jej życia. Uśmiech złapany w kadr, pomiędzy smutkami, problemami, bałaganem, zmartwieniem, niepokojem – tym wszystkim, czego nie chcemy uwieczniać i oglądać na zdjęciach.
Jak super, że to pokazujesz, myślałam, że tylko u mnie tak jest – czytam dziesiątki takich komentarzy, kiedy tylko pojawią się na moim story: bałagan, sterta skarpet bez par, uwalony pastą do zębów zlew, wiszące z sufitu kable, błoto przed domem, twarz bez makijażu.
Spieszę Was uspokoić – tak jest u wszystkich. Nie ma domu, w którym od czasu do czasu na umywalce nie zakwitnie obrzydliwy glut z pasty do zębów i resztek śniadania. Są domy, w których taki glut przetrwa tydzień aż stanie się skamieliną, są domy, w których porządnicki gospodarz czym prędzej usunie go szmatką.
Największy pedant walczył z bałaganem, każda lampa była najpierw tylko kablem i nie ma człowieka, który nie szukał kiedyś skarpety.
A żeby nie było, że jestem gołosłowna, opowiem Wam o moim niedzielnym powrocie do domu.
Wracałam pociągiem z dziećmi. Aura na dworze była straszna. Taka typowa lutowa pizgawa, kiedy wiatr chce ci wyrwać duszę z korzeniem. Po kilku godzinach podróży byliśmy już wszyscy zmęczeni i podenerwowani. Deszcz lał się na nasze głowy, kiedy wysiedliśmy na dworcu. Z samochodu, zaparkowanego w ciemności przed domem, wpadliśmy wprost do błotnej zupy, w którą zamienił się nasz podjazd. Nerwowo szukałam po kieszeniach kluczy do domu, kiedy mokre dzieci coraz intensywniej sprzeczały się o jakąś pierdołę. W końcu otworzyłam drzwi i weszliśmy do domu, wnosząc ze sobą kilogramy błota. Za nami jak petarda wpadł pies w błotnych dredach, skacząc z radości pod sufit. Sprzeczka przeradzała się w kłótnię, a głos Ąfla przybrał ten nieznośny rejestr, jakby ktoś skrobał widelcem po talerzu. I właśnie wtedy włączył się alarm. Cały dom zaczął wyć wniebogłosy i przysięgam, że słyszałam, jak krzyczy do nas: wypierdlaaaaać złodzieje, wypierdlaaaaać złodzieje, wypierdlaaaaać złodzieje!!!
Alarmowi wtórowały dzieci, drąc się i pytając, czy wiedziałam, że mamy alarm, bo oni nie. Pies merdał ogonem jak błotnym śmigłem. Gorączkowo próbowałam wstukać ten cholerny kod, żeby zatrzymać alarm, dzieci coś krzyczały, o coś pytały i kłóciły się, pies skakał, dom wył.
I właśnie w tym momencie wstąpił we mnie demon, z mojego gardła wylała się lawa i nieswoim głosem ryknęłam, zagłuszając alarm: wynocha!! Wszyscy się stąd wynoście!!!!
Zniknęli. W ułamku sekundy wszyscy. Troje dzieci i pies. Zaległa kompletna cisza, tylko alarm wył.
W końcu zapanowałam nad liczbami i wytłumaczyłam panu z firmy ochroniarskiej, że to tylko my.
Rozejrzałam się dookoła. Krajobraz po bitwie. Kurtki, buty i walizki rozrzucone przez dzieci w popłochu. Na białych płytkach błoto ciągnące się aż po schody.
Poczułam ogromne zmęczenie i wyrzuty sumienia. Ciężko powlekłam się na górę. Dzieci w ciszy szykowały się do spania i zerkały na mnie niepewne, czy opadł ze mnie szał. Przeprosiłam je za mój wybuch, powiedziałam, że jestem padnięta i oznajmiłam, że ja też idę już spać. Położyłam się na materacu, który mamy zamiast łóżka, odpaliłam telewizor stojący na skrzynce po jabłkach. Na ekranie pojawiła się informacja, że usługa Nietflix nie jest możliwa z powodu braku internetu.
– Pieprzę ten dzień – pomyślałam, zamykając oczy. Deszcz walił o dach.
Przez cały ten czas nie pomyślałam, żeby zrobić zdjęcie. Dziwne.
Życie nie wygląda jak instagram, życie nie wygląda jak rodzinne fotografie.
To, co widzimy w internecie to mikroskopijne odpryski czyich żyć.
Rzeczywistość każdego z nas utkana jest z radości i smutków.
5 komentarzy
Saro,Ty to jednak jak coś napiszesz to w samo serducho.Bardzo przyjemnie czyta się Twoje wpisy.To jestto co powinnaś robić,ta szkoła to idealny wybór,kiedyś bedziemy czytać Twoje powieści.Pozdrawiam i wiecej takich wpisów.
Nie wiem czemu, ale wzruszył mnie ten tekst, za co serdecznie dziękuje.
Bardzo dobry wpis, ale w ogóle się z Tobą nie zgadzam! W starych, rodzinnych albumach mamy masę z bałaganem w tle, z mamą bez makijażu i fryzury, z dziećmi w brudnych ciuchach, ba jedno z moich ukochanych zdjęć z dzieciństwa przedstawia mnie obrażoną i zapłakaną. Zwykłe, nie pozowane zdjęcia, które można było ocenić dopiero po wywołaniu. Teraz po prostu wyrzucamy z telefonu te gorsze ujęcia, a zanim zdjęcie trafi do albumu to nie dość, że wybieramy z kilku identycznych ujęć to jeszcze je obrabiamy. Wśród znajomych mam też przykład laski, która ma wieczne muchy w nosie, a na insta jest radosną modelką z opisami godnymi Paulo Coelho. Kiedyś myślałam że zawsze jest taka uśmiechnięta, aż zobaczyłam na jej insta zdjęcia z wycieczki w naszym gronie. Dobrze pamiętam, ze swoimi fochami doprowadzała wszystkich do szału, a na zdjęciach – wystudiowane pozy, radosne podskoki i opisy o czuciu się lekko i radośnie jak dziecko. Nie, moje życie nie wygląda jak instagram.
To dobre spostrzeżenie – na „tradycyjnych” zdjęciach też nikt nie uwieczniał „prawdziwego” życia, a tylko te ładne, świateczne chwile, gdy wszyscy byli uśmiechnięci. Czyli nie jest tak źle z tymi współczesnymi czasami, bo nie tak bardzo różnią się od tych „starych, dobrych”.
Czyta się Ciebie jak dobrą powieść i zostaje z niedosytem 😉 Może trochę jak Musierowicz? No nie wiem, w każdym razie pysznie. Ja nie mam dzieci, a syf w domu i tak się pojawia 😉 Z dziećmi to bym chyba trzech pań sprzątaczek potrzebowała 🙂