Moja znajoma, która zupełnie nie potrafiła sobie poradzić ze zbuntowanymi dziećmi podczas kwarantanny, na komentarz starszej pani, że ona też była w takiej sytuacji, kiedy jej dzieci były małe, nie wytrzymała i wykrzyczała „nieprawda! Nie była pani w takiej sytuacji. Nikt nigdy nie był w takiej sytuacji, jesteśmy pierwsi!”
Dobrze, że nie znamy przyszłości. Gdybym rok temu wiedziała, co przyniesie 2020, nie mogłabym spać. Dla nas ten rok zaczął się fatalnie. Wygrzebywaliśmy się z emocjonalnych okopów, kiedy znajomy zaprosił nas na weekend do Afrodyta Spa, żebyśmy o wszystkim zapomnieli i odpoczęli. To był początek marca, Dzień Kobiet.
Wracaliśmy zrelaksowani, po raz pierwszy od dwóch miesięcy. W radiu ciągle mówili o koronawirusie. Brutalnie przełączałam stacje radiowe, jakby te nieszczęsne przyciski były wszystkiemu winne. A jednak to słowo, którego miałam świadomie nie wypowiedzieć przez kolejnych kilka miesięcy, odmieniane było przez wszystkie przypadki za każdym razem, kiedy kończyła się muzyka.
Włącz spotify, bo zaraz oszaleję – powiedział w końcu mój mąż.
Dalej jechaliśmy w powierzchownym spokoju. Gdzieś pod skórą pulsował wrzód ogromnej trwogi.
Odbieraliśmy dzieci od mojego brata. Był osowiały i blady. Nie chciałam go o nic pytać, wiedziałam, co powie. W końcu niepytany wyznał, że bardzo się boi, że nadchodzi katastrofa, że nie chce myśleć o przyszłości.
Do domu wracaliśmy w milczeniu. Wrzód pękł.
Nasza szkoła była pierwszą w Polsce zamkniętą z powodu koronawirusa. We wtorek w nocy dostałam smsa: „jutro nie ma zajęć lekcyjnych. Szkoła pozostaje zamknięta do odwołania z powodu zagrożenia epidemią”.
To wtedy rozlałam się po raz pierwszy. Telefon wypadł mi z ręki. Usiadłam na podłodze, wbiłam wzrok w ciemność za oknem, jakiś głos szepnął „jezus maria, co to będzie?”, potem wszystko się rozmazało i kapało na podłogę. Poczułam ciepło. Mąż przytulał mnie z całej siły. Nie mam pojęcia, co zrobiłabym bez tych silnych ramion.
Potem przychodziły już tylko takie wiadomości. „Odwołujemy, zawieszamy, informujemy, że nie będzie”.
Odwołane urodziny, imprezy, weekendy z przyjaciółmi, chrzciny, zajęcia w Szkole Reportażu, planowane wyjazdy, wakacje, wizyty u fryzjera i dentysty, zajęcia dodatkowe.
Rzeczywistość zamknięta. Do odwołania.
Łamanym głosem brat mówił mi, że będzie musiał zwolnić ludzi. Gorączkowo myśleliśmy, czy nie podzielimy losu jego pracowników. Wideokonferencja w firmie mojego męża była zwołana na piątek. Z niepokojem zaglądałam do skrzynki mejlowej. Klienci rezygnowali z kampanii, kto będzie czytał teraz blogi?
Rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o tym, co mogą przynieść kolejne dni i tygodnie.
To wtedy postanowiłam wprowadzić osobiste embargo na TO słowo, które zainfekowało wszystko i wszystkich. Gorączkowo szukałam „normalnych” treści, chcąc wydrzeć jakiś fragment tamtej starej normalności. Niewiele było takich miejsc. „Taki będzie mój blog” – postanowiłam i pisałam go, jakby rzeczywistość wcale się nie wykoleiła i nie pędziła wprost na ścianę.
Zadzwoniła Mama.
– Bez przesady, do początku sezonu ślubnego to chyba się skończy? – zapytała.
– Noo, chyba tak, jest dopiero marzec, jeszcze dwa miesiące – odparłam niepewnie, wspominając naszą bieszczadzką majówkę, na którą czekamy cały rok, bo o tym, że biznes Rodziców mógł upaść, nie miałam odwagi myśleć, a co dopiero mówić na głos.
Tymczasem wideokonferencja w firmie mojego męża przyniosła nam ogromną ulgę. Nie było panów cięcia etatów. Wieczorem siedliśmy na tarasie przed naszym ukochanym domem, który w najczarniejszych myślach przestawał być nasz i trafiał na bankową licytację.
Czerwone wino smakowało słodko, kiedy czułam, że jesteśmy bezpieczni. I bardzo bardzo gorzko, gdy myślałam o Rodzicach, rodzeństwie, przyjaciołach.
– Jeśli możesz, to wspomnij tam u siebie na blogu, że ja wykonuję prace stolarskie i ogrodowe – poprosił Tata któregoś dnia.
– Nie mogę się pozbierać, zwolniłem ludzi – powiedział mój brat.
Zabierałam pasa na wielokilometrowe spacery, żeby wybiegać z siebie złe emocje. Widziałam wiosnę zatrzaśniętą pąkach. Zaczęłam wątpić, że w ogóle przyjdzie.
Przyszła Wielkanoc. To wtedy rozlałam się po raz drugi.
W Wielką Sobotę późnym popołudniem wracałam ze spaceru. Słońce kładło się już na polach. Przed domem zamajaczył niebieski kształt znajomego samochodu. Ten kolor… Przyspieszyłam kroku. To niemożliwe. Biegłam już, kiedy kształt rozmywał się coraz mocniej w słonej wodzie z oczu i wsiąkał w moją kurtkę. Zobaczyłam ich przed bramą. Z samochodu wyjmowali półmiski z jedzeniem i podawali je przez furtkę mojemu mężowi. Ostrożnie, tak żeby nie spotkać się po drodze dłońmi.
Nagle wypatrzyli mnie, wymachującą rękami i wrzeszczącą: „zaczekajcie!”
Mama wykonała ruch, jakby chciała wybiec mi naprzeciw. Tata stał i czekał.
Wyhamowałam dwa metry przed nimi, zgodnie z rozporządzeniem.
Zza masek widzieliśmy tylko swoje oczy. Moje były już czerwone i spuchnięte, ich jeszcze się szkliły.
Przełykaliśmy słowa.
– Dobra, wracamy, bo jeszcze musimy pojechać do reszty dzieci – powiedział Tata nienaturalnie obojętnym głosem, ciągnąc Mamę do samochodu.
Odwróciłam się w stronę drzwi wejściowych, wzbierały we mnie kolejne fale słonych wód i nagle to poczułam. Mama przywarła z całą mocą do moich pleców i wyszeptała:
– Pieprzyć tego cholernego wirusa.
– Urządziliśmy się w tej dupie – powiedziała niedawno moja przyjaciółka i pomyślałam, że to zdanie najlepiej oddaje, to co czuję obecnie.
Bardzo długo nie kupowałam bawełnianych maseczek i używałam jednorazowych. Te jednorazowe dawały mi poczucie bezpieczeństwa, że to wszystko zaraz się skończy.
Wczoraj się złamałam i kupiłam w Rossmanie komplet bawełnianych.
– Mamo, a była już kiedyś taka sytuacja jak teraz, że na całym świecie jest pandemia i nie można wychodzić z domu? – zapytały mnie w tamtych dniach dzieci.
– Nie, takiej sytuacji jeszcze nie było – westchnęłam.
– Czyli będą o nas pisać w podręcznikach! – oznajmiła z dumą Sofia.
13 komentarzy
Och Saro… Gdy napisałaś, jak Mama Cię przytuliła, pękłam i ja. Tak… będą o nas pisać w podręcznikach… Marzec i kwiecień 2020 chciałabym wymazać z pamięci. Zamknięcie w małym mieszkaniu w bloku z energicznym 2,5-latkiem to nie jest najlepsze rozwiązanie. Ta sytuacja tylko przypieczętowała postanowienie moje i męża, że nie szukamy już większego mieszkania w bloku, ale po prostu domu. Bo przynajmniej byłby ogród, kwiaty, a nie mały balkon :-/ a takie sytuacje za naszego życia myślę że się jeszcze powtórzą 🙁
Ciężkie to były dni, maj i czerwiec już trochę lepsze. Trochę już człowiek przywykł do nowej „normalności”, ale to wszystko też pokazuje, jak wszyscy nie docenialiśmy naszego dotychczasowego życia, naszej wolności (też w podróżowaniu). Tego że papier toaletowy był normalnie na półkach 😉 bo widmo jego braku trochę przytłaczało 😛 Myślę, że kiedyś będziemy się z tego wszystkiego śmiać, ale musi upłynąć jeszcze trochę czasu.
Mamy takie science-fiction na żywo 🙂 trochę tak jak byśmy byli bohaterami amerykańskiego filmu katastroficznego…
Dziekuje za ten tekst. Wyraziłaś w nim wiele moich emocji, leków i odczuć. Łzy płynące po policzkach podczas czytania świadczą jak bardzo nas to wszystko „szarpie” od środka. Pozdrawiam ciepło
Piękny, wzruszający obraz tej (nie)codzienności pandemicznej. Miałam łzy w oczach. Sama zaklinałam rzeczywistość do momentu, gdy w marcu dowiedziałam się, że mam nowotwór i muszę szybko poddać się operacji. Wtedy strach napęczniał tak, że pękł. Wszystko było podporządkowane leczeniu w czasach pandemii. Potem, po szpitalu, było już tylko lepiej. Wbrew tym strasznym opowieściom o lockdownowych rozwodach i rodzinach, które nie umieją ze sobą być, jesteśmy sobie bliżsi, mamy mocniejsze więzi. Zrobiliśmy w kuchni galerię krajobrazów pandemicznych autorstwa naszych córek, mamy w końcu fotele do czytania, a wieczorem zamiast odpalać służbowe laptopy, przytulamy się i idziemy spać. Człowiek poszukuje normalności, jeśli nie znajduje, umie sam ją stworzyć.
Twoje teksty są zawsze pełne emocji, ale teraz wyraziłaś emocję, które wszyscy przeżyliśmy. Nigdy o tym nie mówiłam, ale tylko jedna bliska osoba mi wie ile razy płakałam z bezsilności oczekując na wynik testu mojej mamy – pielęgniarki. Ile razy rzucałam o ścianę czym popadnie bo martwiłam się o moich bliskich z dala od nich i czułam straszne lęki. Na kilka dni przed pierwszym przypadkiem w Polsce, zachorowałam, zachorowałam nie wiem na co. Grypa to nie była – test negatywny, sanepid mnie olał. Miesiąc siedziałam sama zamknięta w mieszkaniu, bojąc się, że kogoś zarażę, że to moja wina będzie jak ktoś zachoruje. Po miesiącu wróciłam do pracy. Obserwowałam moich kolegów przez 3 tygodnie po moim powrocie czy nie mają jakiś objawów.. z rodziną spotkałam się po raz pierwszy po 2 miesiącach.. Nie chcę tego przeżywać ponownie, nie wytrzymałabym już chyba..
Staram się cały czas trzymać dzielnie, ale podskórnie ciągle boję się tego co przyniesie jutro, kolejny miesiąc czy pora roku. Urodziłam pierwsze dziecko w kwietniu, w samym środku pandemii, bez męża obok. Trzy miesiące nie wychodziłam z domu w ogóle w obawie przed zarażeniem. I chyba trochę zamknęłam się na innych i przestałam zauważać że przecież są ludzie którzy tę sytuację znoszą o wiele gorzej, bo stracili pracę, bo nagle zaczęło brakować środków do życia. Dziękuję za ten tekst.
Mój tata po ciężkim udarze w lipcu zeszłego roku wyszedł ze szpitala chwilę przed lockdownem w Polsce. Ja zaczęłam urlop adopcyjny, który musiałam zaraz skończyć, bo lockdown w UK. Musieliśmy zaczekać na to nasze dziecko trzy długie miesiące, a czekaliśmy już od sześciu… Nie mogliśmy odwiedzić rodziców, drżeliśmy o ich zdrowie, nie wiadomo było, kiedy nasza druga córka do nas dołączy, ja próbowałam uczyć z domu, podczas gdy nasza pięciolatka sama musiała organizować sobie czas… Dziś, kiedy jechałam na plac zabaw otwarty tydzień temu, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów byłam naprawdę zrelaksowana. Mój tata chodzi z rehabilitantem na spacery! Malutka jest z nami i chyba nas lubi 😉 Mam zabukowany bilet na październikowy lot do Polski. Wiem, że wciąż jesteśmy w pandemii. Ale ta chwila jest dobra.
Myślę, że każdy z nas mógłby w tym roku napisać swój własny podręcznik 😉
Dzięki Twojemu blogowi wybraliśmy się do Norwegii do Agnieszki i Wiktora. Wróciliśmy 10 marca a potem wszystko się zamknęło. Nadal gdy jestem w sklepie, w przestrzeni publicznej i patrzę na osoby w maseczkach, mam wrażenie nierealności sytuacji. Tak, jest to nierealne, abstrakcyjne, dziwne. Nie wiem. Spuszczam głowę, nie chcę, nie mogę na to patrzeć. Ukradkiem odchylam maseczkę, żeby zaczerpnąć powietrza. Jeszcze raz dziękuję za Twoje wpisy, za zainspirowanie do wyjazdu. Ostatniego wyjazdu przed tym.
Epidemia zaczęła się jak byłam w 4 miesiącu ciąży. W marcu, jeszcze przed lockdownem, po miesiącach wahania się mąż rzucił pracę, bo już nie miał wyjścia. Wszystkie rekrutacje wstrzymane. W kwietniu moje korpo powiedzialo, że nie wie czy i kiedy wypłaci roczny bonus. W kwietniu straciłam też pierwsze zlecenia. Moi rodzice w zimę zrównali z ziemią a następnie zaczęli stawiać od nowa knajpę nad morzem. Już na koniec marca spakowaliśmy się i przeprowadziliśmy do nich, w końcu ja mogłam pracować z każdego miejsca. Po kilku tygodniach zaczęłam doceniać i home office i ciąże w tym czasie (ha! cokolwiek się nie wydarzy nie mogą mnie zwolnić!). Mąż zaczął się uczyć języków (nigdy nie miał czasu żeby podszkolić angielski) a w międzyczasie remontował z tatą knajpę. od kilku tygodni ma nową robotę, nie tak dobrze płatną jaką by dostał w normalnych czasach, ale spokojniejszą i w której się rozwija. Nie powiem, żeby to był najlepszy czas w moim życiu, nie w takich czasach chciałam nosić pierwszą ciążę, ale dał mi wbrew pozorom dużo spokoju i dystansu. Teraz tylko się boję powrotu i że poród będzie w maseczce. Koniec końców znaleźliśmy pozytywy, ale nie chciałabym tego już nigdy powtarzać
Ostatnie zdanie to kwintesencja tego, co czuję teraz.
Umierający dziadziuś w samotności … sam w szpitalu … to mój obraz pandemii… po stokroć wolałabym wybawić wasze wszystkie energiczne dzieci jakbym mogła się zamienić …nawet przez wiele wiele długich miesięcy …
NIe mam słów, tak mi przykro…
Troska o moich pacjentów i strach ,że ktoś umrze przeze mnie.zawsze pomagam a teraz mogę zarazić…mętlik w głowie ,podzielone opinie od lekceważenia i wyśmiewania po histerię strachu. Decyzja ,że jako kapitan nie opuszczę statku,a moim przedszkolakiem zajmą się starsze siostry.Teraz już wiemy, będzie tak długo,maski ,fartuchy, przyłbice,regularne testy.Nowa normalność.Tylko do braku odwiedzin w hospicjum ja i mój personel nigdy nie przywykniemy…
Bardzo to smutne, nie wiem, co powiedzieć 🙁